środa, 28 października 2009

Łyżeczkowanie

Po cholerę te ósemki człowiekowi rosną.
Ani mądrzejszy przez to, ani ładniejszy...
Nie wykluwają się do końca (przynajmniej w moim przypadku ) i na dodatek dotrzeć do nich szczoteczką jest ciężko. O efekt czekać nie trzeba było długo.
Okazało się, że mam stan zapalny wokół jednej z nich. I to tak silnie rozwinięty, że nawet przełykanie śliny zaczynało sprawiać trudność...
Po prześwietleniu okazało się, że niezbędne jest łyżeczkowanie.
Do tej pory kojarzyło mi się to niemiło i wyłącznie z aborcją. Od dzisiaj będzie kojarzyć mi się jeszcze bardziej niemiło - a mianowicie z rzezią jakiej dopuściła się pani dentystka (chirurg stomatologiczny) na moim dziąśle. Niemal "na żywca" (znieczulenie, które w normalnych warunkach unieruchomiłoby słonia, na mnie nie zadziałało... a dostawałam go chyba z cztery razy) wyskrobywała mi tkanki otaczające zęba.. Słowo daję, że przy porodzie nie wydawałam takich krzyków jak dzisiaj na fotelu.
Zmasakrowana, z językiem jak kołek (bo ten to mi zdrętwiał) odprowadzana współczującymi spojrzeniami pacjentów z poczekalni, pobiegłam do apteki po ketonal forte (następna po nim to morfina chyba) i antybiotyk.
Póki co jedno i drugie działa - ale boję się tego, co czeka mnie jutro...
Brrrr...

wtorek, 27 października 2009

Na ibupromie

... już kiedyś o tym moim ulubionym znieczulaczu pisałam...
Działa nie tylko na ból fizyczny, ale i na psychiczny...
Nie wiem czy to moja podświadomość czy faktycznie wpływa na moją koncentrację... jednakże nie pierwszy już raz zauważyłam, (dzisiaj szczególnie), że pod jego wpływem osiągam o wiele lepsze efekty w działaniu. Po prostu zaczynam wierzyć iż to dzięki niemu udaje mi się zrobić to, co w normalnych okolicznościach wydawało się nierealne...
Dla mnie ma magiczną moc i już.
Postanawiam sobie jednak jej nie nadużywać.
Mimo wszystko.

Stan chomika

się utrzymuje.
Doszedł do opuchlizny niezły ból. Podejrzewam, że bez wizyty u stomatologa się nie obejdzie.
Cholera jasna.
Budżet na wizyty lekarskie na miesiąc listopad został wyczerpany, a jeśli to jest to, o czym myślę...to:
- albo się zrujnuję chcąc uratować ten ząb
- albo go wyrwę i będzie po kłopocie
Przez noc przeanalizuję wszystkie za i przeciw i pewnie jutro ok 18 będę musiała podjąć decyzję...
Ech życie...

poniedziałek, 26 października 2009

Jak chomik

wyglądam.
Kolejny już (ostatni) ząb mądrości wykluwa się do końca (mam nadzieję, że to to, a nie jakaś awaria jego korzenia)
Cholera, a tu akurat czas zmienili na zimowy i o 6 rano jest widno... dużo za widno...
Jak tu przemycić się na przystanek nie zwracając na siebie uwagi?
Okutać się szalikiem pod sam nos? Aż tak zimno to nie jest...
Wezmę jakąś chustkę...

sobota, 24 października 2009

Streetcom


Jestem ich ankieterką. Od jakiegoś czasu.
Niestety z uwagi na wiek (i upodobania czasem) nie kwalifikuję się do wszystkich, bo albo nie jestem kobietą ciężarną, albo matką karmiącą, albo nie mam niemowlaka, dziecka w wieku przedszkolnym, albo nie palę, albo nie bywam często w lokalach, albo posiadam telefon nie w tej sieci co się promuje... ale od czasu do czasu się na coś tam załapuję. No dobra, raz załapałam się na ankietę kawy, a teraz batoniki z musli.
Bawi mnie udział w tych kampaniach.
Polecam wszystkim, którzy lubią testować nowe rzeczy, lubią się dzielić (bo produkty, które się testuje trza przekazać innym do wypróbowania) , którzy lubią spotkania w gronie znajomych, lubią słuchać, zbierać opinie i znajdą czas na napisanie raportów.

piątek, 23 października 2009

Desperados

dla desperatki. Z dwoma plasterkami cytrynki - koniecznie... Pycha.
Po ciężkim tygodniu pracy, w którym:
do środy utrzymywała się głupawka (idiotyczne śmichy -chichy dosłownie ze wszystkiego -)
Czwartek - kiepsko od 13-stej w robocie (nieporozumienie z szefem, które mnie rozdygotało wewnętrznie)
Dzisiaj to już była jazda bez trzymanki. Na dywaniku u szefa oprócz mnie (w sumie to chyba od wczorajszego incydentu nastawiony był raczej na dystans - ale raz powiedział do mnie myszko) wylądowali wszyscy łącznie z Wywiadownią Gospodarczą.
Zadyma była na całe 15 fajerek. Albo i więcej.
Jestem pewna, że gdyby dzisiaj mój szef walczył z Gołotą - ten drugi nie miałby żadnych szans.
Na szczęście poniedziałek dopiero za dwa cudnie dłuuugie dni.
Może ochłonie. (szef ma się rozumieć... Gołota - zobaczy się jutro)
Ja właśnie zaczynam się relaksować.

Słusznie czy nie

...ale czuję się rozgoryczona...
Potrzebuję koniecznie urlopu na 6 listopada. Termin wizyty zaklepałam już wcześniej, ale dopiero wczoraj wypisałam wniosek urlopowy. Wydawało mi się, ze dwa tygodnie to i tak na ten jeden dzień za wcześnie, ale co tam...
No i jakież zdziwienie było, że szef wziąwszy go przy mnie do ręki stwierdził sucho, że 6-stego mamy audit wewnętrzny. Serce zaczęło walić mi jak młot. Na taką wizytę czeka się miesiąc, albo dłużej... nie można sobie przesuwać jej w nieskończoność... powiedziałam, że przykro mi, ale nie mogę być w tym dniu w pracy. MAMY AUDIT padło drugi raz. Więc powiedziałam (zdecydowanie za mało uprzejmym tonem, albo już nie uprzejmym nawet), że w ten dzień mnie nie będzie w pracy. Mogę być auditowana w każdy inny przecież.
Gdy tylko szef opuścił moje biuro pobiegłam do Pełnomocnika ds Systemu Zarządzania Jakością z pretensjami, bo kilka dni wcześniej sugerowałam, by przyszedł powiedzieć kiedy, bo nie mogę w listopadzie we wszystkie dni. Tu usłyszałam, że CZAS NAS GONI... byłam roztrzęsiona... wtedy już pojechałam po bandzie i stwierdziłam, że choćbym miała wziąć L4, to i tak nie przyjdę.
Szef oczywiście to usłyszał, bo przybiegł do biura... gdy tylko usłyszał, że na moich 9 cm obcasach tuptam w owym kierunku. Dodałam, że mogę przyjść w sobotę, ale w piątek nie. Ustaliliśmy, że w końcu przyjdą do mnie w inny dzień. Ale niesmak pozostał.
Może jestem przewrażliwiona, ale oczekiwałam od szefa trochę zrozumienia.
Wystarczyło by powiedział: to chodźmy do pełnomocnika i zapytamy co w tym względzie da się zrobić.
Jestem dyspozycyjna aż do bólu. NIgdy nie powiedziałam NIE, gdy trza było na 4 rano być w pracy i przygotowywać dokumenty, bo ktoś tam zachorował i nie szło inaczej... kiedy trzeba było przychodziłam do pracy w czasie urlopu, w soboty i niedziele... nawet na godzinę... nie biorę urlopów na żądanie, nie wychodzę wcześniej (jeśli tak to zawsze odpracowuję), kiedy trza zostaję po godzinach za free... nie choruję.
Czuje niesmak też dlatego, bo wiem, żem zachowała się nie w porządku. W końcu to mój szef mimo wszystko... i mimo wszystko nie jest zły... i generalnie zawsze się zgadza...
Może miał gorszy dzień...

wtorek, 20 października 2009

Profesjonalizm

Przyjechało dwóch anglików do Polski. Udali się do pokoju hotelowego.
Gdy na zegarze wybiła 16.30 stwierdzili, że pora na herbatkę.
Jeden z nich zadzwonił więc do recepcji i powiedział:
- Tu ti tu rum tu.
Po chwili ciszy w słuchawce odezwał się zniecierpliwiony głos obsługi:
- Pa ram pam pam.

niedziela, 18 października 2009

Zmiany

A tak jakoś mi się zachciało coś tu pozmieniać.
Niestety nie jest to do końca to, o co mi chodziło, ale moje umiejętności w zakresie kodowania HTML jeszcze nie wyszły z fazy życia płodowego...wykorzystuję więc jedynie gotowce, jakie proponuje blogspot.com.
A jest tego niewiele.
Ciekawa jestem czy Wam się podoba?

sobota, 17 października 2009

Spowiedź

Ksiądz, do którego syn chodzi do spowiedzi, bardzo dokładnie wypytuje ile razy popełniło się dany grzech I dlaczego?
Daw pewnego razu przyznał się ze skruchą że jeden raz opuścił mszę świętą.
- Dlaczego?- padło pytanie z wnętrza konfesjonału....
-...Bo.... pojechałem do Częstochowy...po...
- A do Częstochowy? Pewnie na pielgrzymkę... A to, to się nie liczy... - zripostował natychmiast kapłan.... i zapukał w konfesjonał po krótkiej modlitwie.
"...po rower..." - dopowiedział w myślach już syn...
Wiem, że powinnam mu strzelić umoralniającą gadkę, że tak się nie robi i w ogóle... ale z drugiej strony... przecież to nie ładnie tak wchodzić komuś w słowo...

Przyjaźń

Czy zastanawialiście się kiedyś które przyjaźnie i znajomości w waszym życiu przetrwały?
W jakich okolicznościach zostały zawarte?
Dlaczego udało się im przetrwać? (pomijam chwilowo odnowione znajomości dzięki portalowi nk).
Mam koleżankę, ktorej nie widziałam dobrych 20 lat, jednak gdy znajdziemy się w tej samej czasoprzestrzeni na skypie, czy w zasięgu sieci telefonicznej gadamy jak nakręcone, jakbyśmy widziały się wczoraj w pracy, czy na podwórku... nawijamy o problemach ważnych i głupotkach... nie ma tej rezerwy i krępującego "hmmm co mam powiedzieć", bo tak przecież też bywa...
Czasem człowiek broni się przed poznaniem bliżej kogoś, bo gdzieś się z nim wcześniej się stykał czy gdzieś nawet tylko słyszał o nim, znał z widzenia.... ale od razu był na NIE!. A tu proszę... Niespodzianka. Poznaje się tego kogoś i tworzy wspaniałą paczkę, która idzie równym krokiem przez całe LO, zawsze razem... jak papużki nierozłączki w podwojonym składzie.... I potem, gdy drogi się rozchodzą w dorosłość, to ogląda się wspólne zdjęcia i tęskni się za spotkaniami z nimi... (w tym miejscu pozdrawiam najcieplej jak tylko mogę moje kochane Gotowe Na(prawie)Wszystko.
Miejsca, w których rodzą się przyjaźnie też bywają różne...
Moja pierwsza, tu w wielkim mieście, początek swój ma w szkole rodzenia... kto by przypuszczał, że się utrzyma..., że przetrwa... i choć naprawdę jesteśmy tak bardzo różne od siebie (nie chodzi tylko o wiek) mogę na nią liczyć i we dnie i w nocy...
Dziwny jest ten świat...

piątek, 16 października 2009

Refleksja

Wracając z pracy z wypchaną siatą zakupów, drepcząc chodnikiem zastanawiam się czasem "co ja tutaj robię"... sama w obcym mieście... ćwierć wieku życia zostawiłam w rodzinnym miasteczku... przyjaciół(ki), rodzinę, poczciwe osiedle, górki, z których kiedyś zjeżdżałam na pazurki, znajome sklepy, widoki, każdy niemal kąt, w którym czułam się swojsko... piękne wspomnienia...
i tak nagle popłynęłam daleko, jeszcze dalej niż te obłoki... tam, gdzie wszystko było obce, nowe, nieznane...wielkie, gwarne i głośne... sama (prawie)...
Aklimatyzacja była ciężka... obkupiona łzami i buntem, że nie!, że chcę do domu!
Życie jednak się toczyło się dalej czy tego chciałam, czy nie...
Az w końcu nadszedł czas, gdy zaczęłam mówić "jadę do rodziców" wyruszając w odwiedziny do rodzinnego miasteczka... i cieszyłam się na powrót do domku - do mojego małego mieszkanka w dziesięciopiętrowym bloku na trzydziestotysięcznym osiedlu...
Miasto wchłonęło mnie jak gąbka...
Życie przybrało nieoczekiwany obrót. Ster, który od lat pewnie trzymałam w dłoniach, złamał się...
Przez moment wydawało mi się, ze wróce w góry...
Przez moment.
Pomogli obcy kiedyś ludzie. Ludzie, których istnienia nawet się nie domyślałam. Z uporem podnosili mnie, ilekroć upadałam i sama nie miałam sił lub nie chciałam,się podnieść..
Dziś znów ster trzymam pewnie.
Mam wpaniałych przyjaciół. Dziękuję losowi, ze postawił ich kiedyś na mej drodze. Poznaję nowych ludzi, ich znajomych i przyjaciół.
Z uśmiechem patrzę w przyszłość.
I choć uwielbiam patrzeć wstecz, i spotykać się z tymi, których znam od lat...
...tu jest mój dom.

czwartek, 15 października 2009

No i mamy zimę tej jesieni....


My jak my... ale niektórzy na pewno...

Zdjęcie zrobione dzisiaj rankiem w Kocierzu (tam akurat diabeł mówi dobry wieczór, bo parę kilometrów dalej, to już nawet dobranoc nie rzeknie ).
Prądu brak.
Telefony nie działają (bo teraz wiadomo stacjonarne też na prąd),
Komórki nie działają, bo nie działały nigdy (pola brak).
Więc mnie jest dobrze....tu...

środa, 14 października 2009

Empik school

Rozczarował mnie.
Nie na żarty.
W zeszłym roku udało mi się ukończyć 5/6 stopień j. niemieckiego.
Zachwycona byłam tymi zajęciami. Lektorka nasza, pani Julia, rewelacyjna.Doskonale przygotowana do każdych zajęć. Grupa liczyła 4 osoby. Atmosfera na zajęciach na sześć z plusem.
W czerwcu okazało się, że mogą zlikwidować grupę, bo zostały 3 osoby - (ja plus 2 panów) a to za mało..:-(... ale ponieważ to już kontynuacja poprzednich poziomów, to zaproponowano nam, że za trochę większe pieniądze (ok. 400 zł) potraktują nas jak indywidualne nauczanie... i że grupa zostanie 3 osobowa i na tych samych zasadach co do tej pory,
Podpisując umowę w czerwcu dokładnie tak było ustalone.
Umowa na 120 godzin lekcyjnych. 2 semestry itepe itede.
A wczoraj okazało sie, że za te pieniądze zamiast 120 godzin będziemy mieć 60.
A najciekawsze było to to, że wiedza ta wynikła w czasie luźnej rozmowy z lektorką. Nikt z obsługi firmy EMPIK school nie raczył nas wcześniej o tym poinformować (a dzwoniłam przed rozpoczęciem zajęć ze trzy razy) Przecież logiczne jest to, że nikt przy zdrowych zmysłach nie skorzysta z tej oferty. Szczególnie biorąc pod uwagę fakt, że jest to jedna z najdroższych szkół językowych w G i że za mniejsze pieniądze w innej można mieć 140 godzin. Poza tym spotkania 1 raz w tygodniu to na naukę języka zdecydowanie za mało.
Rozczarowałam się więc wczoraj na maksa.
Musze znaleźć coś innego na cito. Zdać egzamin kwalifikacyjny na odpowiedni poziom, a zajęcia w innych szkołach już ruszyły.
A mogłam zrobić to już w wakacje...

Empik school - NIE POLECAM!

wtorek, 13 października 2009

Takie trzynastki to ja luuuuuuuubie.

Poranne przygody potraktowałam z przymrużeniem oka;-).
Zero stresu. Zero nerwów. Zero przekleństw.
Wiatr lodowaty i grad, który zaatakował parapet mojego okna w pracy wywoływał niespodziewane pozytywne emocje(a bo w biurze ciepluchno i miluchno)
I uśmiech od ucha do ucha.
Być może zasługa to naszej Kasi, która zanim pojawiłam się w pracy, postawiła mi rankiem na biurku herbatkę z melisy (w horoskopie, który czytałyśmy wczoraj, bowiem pisało, że tak mam zacząć dzień). Nie mogłam się nie uśmiechnąć ten widok:-)))).
I nawet to, jak potraktowali mnie w szkole językowej (o tym wkrótce) nie pogorszyło mi nastoju.
Popołudnie upłynęło po prostu rewelacyjnie.
Dokonałam rzeczy, które tydzień temu jeszcze wydawały się poza zasięgiem stratosfery, a nie tylko moim...
Do niedawna byłam bowiem przekonana, że Don Kichot miał większe szanse w walce z wiatrakami.
A dziś....
Dziś uwierzyłam, że w końcu dam rade, choć chwil zwątpienia i dołów głębszych niż Rów Mariański miałam więcej ostatnim czasie, niż gwiazd na niebie w najpiękniejszą z letnich nocy...

Nie ważne ile razy upadam - ważne ile razy wstaję.

cdn

Puella defectiva

Arktyczne powietrze buchnęło mi w twarz, gdy tylko wybiegłam z klatki...
Wsiadłam nie do tego autobusu,co trzeba. Musiałam drałować na piechotę na właściwy przystanek szamocząc sie ze spadającym wciąż z głowy kapturem ...
Ciemno, szaro i ponuro...
I cholernie zimno na dodatek.
Odetchnełam z ulgą, gdy zobaczyłam zielony samochód z rejestracją RB*(coś tam) zatrzymujący się przed sklepem. Wystartowałam w jego kiegunku bez zastanowienia.
Chwyciłam za klamkę... i...
...cholera, coś mi nie pasowało...
Jeden pasażer z przodu.. na miejscu kierowcy facet...
...upssss...
Facet popatrzył na mnie wielkimi oczami..
Z niewyraźnym uśmiechem powoli wycofałam się rzucając w myśli bluzgi pod adresem swojego debilizmu...
Żeby nie odróżnić opla astry od skody?!
Czy usprawiedliwieniem mojego defectivizmu moze być fakt, że ... to i to auto było zielone...?

niedziela, 11 października 2009

Czas ciągle goni nas

Ostatnio mam wrażenie, że zasypiając w poniedziałek budzę się w piątek po 15-stej.
I najgorsze to to, że wcale a wcale nie jestem wyspana, a wręcz przeciwnie.
Gdzie podziewają się pozostałe dni tygodnia?
Śmigają jak z bicza trzasnął.
To mijanie czasu czasem mnie przeraża...
Wydaje mi się, że im starsza jestem, tym szybciej on płynie
Nawet Otylia Jędrzejczak nie dałaby mu rady.
A co dopiero ja.
Chyba obudzę się dopiero w listopadzie
(szczęśliwsza czy nie).

wtorek, 6 października 2009

Bywa i tak:-)

Hmm... zastanawiam się czy aby czasem szef nie poczytuje sobie mojego bloga... (w moim komputerze w pracy dodałam go do ulubionych - idyjotka?).
Wziąwszy pod uwagę mój ostatni post (szczególnie treść z żółtej karteczki) i zachowanie szefa w dniu dzisiejszym... na 89 procent wydaje mi się, że tak...
Przypuścił dziś w pracy taki atak na mnie... że nie zdążyłam jednej rzeczy zrobić a już się czepiał innego... Nawet współpracownicy stwierdzili, że dziś dowodzenie ukierunkowane na moją skromną osóbkę mu się włączyło że ho ho...
Odpuścił wprawdzie pod koniec dnia... ale i tak wykończona jestem masakrycznie...
Ale swoją drogą nawet jeśli przeczytał... to przecież wyraźnie tam napisane jest, że działo się to 5 lat temu... a wtedy moim szefem był zupełnie kto inny...

Może nie doczytał...:-)

sobota, 3 października 2009

Dziecko prawdę ci powie

Sobota. Porządki podstawowe załatwiłam już w piątek. Zabrałam się jednak za podręczną szufladę, do której wrzucam wszystkie kartki, karteczki, listy, zdjęcia, rachunki, paragony... na przejrzenie których, i umieszczenie ich w odpowiednich miejscach (kosz na śmieci, segregator, pudełka z drobiazgami) na co dzień nie mam ani czasu, ani ochoty... kiedy więc nadchodzi moment, że szuflada jest tak obciążona, że się nie domyka, wysypuję całą jej zawartość na podłogę i zabieram się z werwą do segregacji... a wynajduję wtedy duuużo dziwnych rzeczy...
Dziś na przykład znalazłam tę oto kartkę:

Syn był wtedy w drugiej klasie.
Z okazji Dnia Rodzica pani nauczycielka poprosiła dzieci, by odpowiedziały jej na kilka pytań, po czym, po pięknym przedstawieniu sama czytała tekst z kartek (patrz zdjęcie), a zadaniem rodziców było rozpoznanie wypowiedzi swojego dziecka...
Zupełnie nie rozumiem dlaczego tak gromki śmiech się rozległ, gdy padło pierwsze zdanie wypowiedzi Daw...;-)
Nie rozumiem, ale też się śmiałam.
I wygrałam!
Jako jedyna po jednym już zdaniu wiedziałam, że chodzi właśnie o mnie:-)
Dziewięciolatki są (jeszcze) szczere.
Do bólu.:-)

Chałwa

Pamiętam niesamowity smak tej, którą moja przyjaciółka Iw przywiozła pewnego lata z obozu w ówczesnej Jugosławii..
Masakrycznie sklejała zęby, gdy usiłowało się ją pogryźć...doskonała.
Do dzisiaj lubię od czasu do czasu (szczególnie w tych trudnych dniach) pokosztować tej słodyczy...
Ale niestety...
nawet królewska z Wedla, oryginalna turecka z Elis Bis, produkt z SPPS Solidarność, czy PWC Odra... upstrzona bakaliami czy czekoladą... nie smakuje tak rewelacyjnie jak ta sprzed dwudziestu lat...

piątek, 2 października 2009

Okulary

Okazało się że dziesięcioletni syn kolegi musi nosić okulary...
I dlatego rodzice namierzyli jakiegoś optyka gdzieś w wielkim mieście, który robi takie oprawki ważące zero zero nic... i że szkła też takowe...
No i się mi przypomniały moje pierwsze okulary...
Wykonane z niebieskiego przeźroczystego plastiku... o kształcie daleko odbiegającym od wymarzonego... odwrócone jajo - wystające poza brwi... okropne... i szklane szkła... Ciężkie jak diabli. Pod ich wpływem tworzyły się czerwone odciski na nosie... Koszmar...
W tamtych czasach te dzieci, które musiały nosić okulary, były skazane na ten jeden jedyny model...(te dzieci mieszkające w małym miasteczku)
I ten jeden pierwszy i jedyny lekarz - okulista, którego dłoni, wielkości niedźwiedziej łapy nie zapomnę nigdy... cały z resztą był olbrzymi... miał czerwoną twarz i i tubalny głos, którego tak się panicznie bałam... że kiedy dobierał mi szkła grzecznie drżącym głosikiem mówiłam "widzę, widzę"...
Nie znosiłam tamtych okularów, i przezwiska "okularnica"... Dla sześciolatki była to najprawdziwsza trauma (choć wtedy tak nikt nie nazywał stanu rozaczy)...
Później jednak z dumą nosiłam wielkie oprawki a'la Edyta Wojtczak...

czwartek, 1 października 2009

Stop gapowiczom!

Tak sobie ubzdurał KZK-Gop i zarządził wszem i wobec, że wchodzić do autobusu należy wyłącznie pierwszymi drzwiami.
Przy wejściu koniecznie trzeba okazać dokument uprawniający do wsiadania (bilet miesięczny, dowód osobisty (dla tych > 75 roku życia), bilet jednorazowy - tenże skasować należy na oczach kierowcy).
Dopiero po wejściu do autobusu wszystkich pasażerów kierowca może otworzyć drzwi pozostałe
w celu wypuszczenia wysiadających.
Co się dzieje w godzinach szczytu można sobie wyobrazić... spóźnienia autobusów są notoryczne, ludzie się pchają, przepychają, warczą na siebie...
A kierowca musi trzymać się przepisów..
Teoretycznie musi... bo czasem o nich zapomina... Na przykład, widząc, że ktoś nie wsiada na przystanku... zwalnia, po czym przejeżdża obok nie zwróciwszy uwagi, że przy drzwiach środkowych, gotowa do opuszczenia środka lokomocji stoję ja...
Naciskam wiec na guzik STOP! I czekam aż pan się zatrzyma.
A gdzie tam... pasażerowie wołają, bym poszła do przodu, to idę i mówię, że był przystanek i to nie na żądanie i by mnie wypuścił.... kierowca (gruby i obrzydliwy) zaczyna na mnie wrzeszczeć, że kiedy to przyciskam stop... i że niby za późno i że w ogóle....
Ale zatrzymał się w połowie drogi do następnego przystanku.... wysiadłam i po mokrym od rosy trawniku i pomaszerowałam tam, gdzie wysiąść od razu powinnam...
Dziś znów inny pan kierowca ruszył z przystanku nie otworzywszy mi drzwi.
Taki skarb trudno wypuszcza się ze swych łap;-)
He he he.