piątek, 2 października 2009

Okulary

Okazało się że dziesięcioletni syn kolegi musi nosić okulary...
I dlatego rodzice namierzyli jakiegoś optyka gdzieś w wielkim mieście, który robi takie oprawki ważące zero zero nic... i że szkła też takowe...
No i się mi przypomniały moje pierwsze okulary...
Wykonane z niebieskiego przeźroczystego plastiku... o kształcie daleko odbiegającym od wymarzonego... odwrócone jajo - wystające poza brwi... okropne... i szklane szkła... Ciężkie jak diabli. Pod ich wpływem tworzyły się czerwone odciski na nosie... Koszmar...
W tamtych czasach te dzieci, które musiały nosić okulary, były skazane na ten jeden jedyny model...(te dzieci mieszkające w małym miasteczku)
I ten jeden pierwszy i jedyny lekarz - okulista, którego dłoni, wielkości niedźwiedziej łapy nie zapomnę nigdy... cały z resztą był olbrzymi... miał czerwoną twarz i i tubalny głos, którego tak się panicznie bałam... że kiedy dobierał mi szkła grzecznie drżącym głosikiem mówiłam "widzę, widzę"...
Nie znosiłam tamtych okularów, i przezwiska "okularnica"... Dla sześciolatki była to najprawdziwsza trauma (choć wtedy tak nikt nie nazywał stanu rozaczy)...
Później jednak z dumą nosiłam wielkie oprawki a'la Edyta Wojtczak...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz