poniedziałek, 30 listopada 2009

Czad

Wiele ma imion.
Niestety, tu, w moim regionie, daje się we znaki w okresie jesienno-zimowym. Jest wszędzie. Osobiście podziwiam ludzi, którzy w zimie wywieszają pranie na balkonie...
Swego czasu, gdy jeszcze miałam sznurki - zdarzyło mi się dwa razy tak suszyć. Nie dało się jednak później nosić tych ubrań. Przesiąknięte CO totalnie. Kiedy za drugim razem pościel prosto ze sznurka wylądowała w pralce - wyleczyłam się zupełnie - suszę w łazience.
Ostatnio jednak przeraziłam się nieco. Stałam na pod sklepem na sąsiednim osiedlu i w pewnej chwili otulił... nie, nie otulił, otulenie jest przyjemne wszak... omotał mnie gęsty, gryzący, wciskający się wszędzie - dym. Zaczęłam kaszleć, brakowało mi tchu... Patrzyłam na samochody, które jechały bardzo wolno na światłach przeciwmgłowych... Krajobraz jak w najstraszniejszym horrorze...Czekałam kiedy jakaś bliżej niezidentyfikowanych kształtów postać wyłoni się z tej cuchnącej mgły.... ciekawstwem wrodzonym wiedziona zrobiłam kilka kroków, by zobaczyć skąd ten gęsty dym się wydobywa.. może gdzieś coś się nie pali...(trzykrotnie na moim piętrze się paliło - raz śmieci, które sąsiadka zostawiła pod drzwiami, innym razem drzwi tej sąsiadki ktoś polał benzyną i podpalił - wyczulona więc jestem na tym punkcie)...
Zdumiona byłam brakiem reakcji pani, która zamiatała liście pod blokiem...
Najzwyczajniej przywykła już do takiego stanu rzeczy... rzekła mi tylko, że tak jest codziennie, ze ludzie palą w piecach czym się da... byle taniej... a, że niebezpiecznie... ? póki czad wylatuje na zewnątrz wszystko jest ok...
niby tak...
Może jestem przewrażliwiona... ale struchlałam...
Mąż mojej koleżanki mając 30 lat zatruł się czadem, który cofnął się z piecyka gazowego w łazience... :-(
Zapach, który towarzyszył mi przez resztę owego dnia w pracy w porónaniu z ogromem prawdziwego nieszczęścia jakie może wyrządzić tlenek węgla jest niczym...

ps.

...do tego właśnie przeczytałam horoskop na najblizszy tydzień.
Pogłębiająca się depresja z dnia na dzień...(więc będę pewnie tu smęcić)
ale podobno Mikołaj ma zostawić mi coś pod poduszką....
...Zobaczymy...

Chodzący pech = ja

Opadłam z niemocy i bezsilnej złości.
Dowiedziałam się dziś czegoś.
Zadzwoniłam. Sprawdziłam
To prawda.
Takie "szczęście" jak ja - mogę mieć tylko ja:-((((
Omijajcie mnie z daleka.
Bo może ten pech zaraźliwy jakiś.

niedziela, 29 listopada 2009

Coca Cola

Ma zbawczą moc.
Nie interesuję się jej składem. Podobno masakryczny, ale obchodzi mnie to ani za grosz.
Dobrze odrdzewia - wiem. Czyściłam nią szprychy w moim starym rowerze. Błysk.
Ale wchodzi również w doskonałe reakcje chemiczne z zawartością mojego żołądka przepełnionego niestrawionym alkoholem. Dziś rano bowiem czułam, że w moich żyłach płynie zamiast krwi C2H5OH. Zdziwiona byłam tym stanem rzeczy, bo wczoraj czułam się naprawdę świetnie. I pamiętam wszystko. No dobra. Prawie wszystko.
Sprawy przyjęły tak nieoczekiwany obrót, bo dziewczyny oblały:-(.
(Czyżbym za słabo w piątek kopnęła na szczęście?)
Ktoś jednak kiedyś powiedział, że tylko WYRAFINOWANE ZIMNE SUKI ZDAJĄ egzamin na prawko za pierwszym razem.
Okazało się więc, że są pełnymi wrażliwości i ciepła kobietami. I z tego trzeba się cieszyć. Choć tak naprawdę to małe pocieszenie. Jestem pewna, ze ochoczo śpiewałyby tekst "my zimne wyrafinowane... itede itepe.
Oblewałyśmy oblane egzaminy zatem ochoczo. Prosto z kieliszka. Brrrr.... Dziś na to wspomnienie dostaję gęsiej skórki.
Jako że jestem świeżo po lekturze "Opowieści wigilijnej" Dickensa (chciałam sprawdzić na ile mój syn czyta ze zrozumieniem), obudziły się we mnie bożonarodzeniowe odruchy przebaczenia i piłyśmy również zdrowie tych wrednych i tych mniej wrednych egzaminatorów. A tych SUPER uczcimy w odpowiednim czasie lodami.
A wróżenie? Między jednym a drugim kieliszkiem (znowu gęsia skórka).
Szło nam rewelacyjnie. Śmiechu było co niemiara. Mi wypadł "szybki seks" co wzbudziło oczywiście kaskady śmiechu. (że niby co, że niby za stara jestem?)
Wosk lałyśmy też... ale nie miałyśmy już sił odczytać co to było.
Projektor do rzucania światła na ścianę był przygotowany. Z tego co pamiętam, to Gucio wylał sobie jeża z ogonem, Iwi twierdzi, że jej wylało się auto... Mi zaś chyba limuzyna, albo jaka wyspa bliżej nieopisanego kształtu.
Czyżby wakacje na jakiejś bezludnej wyspie?

sobota, 28 listopada 2009

Wiosna?

....która w brutalny sposób odsłoniła całą prawdę - moje brudne okna...
Zapuściłam czym prędzej moje żaluzje by nie widzieć świata przez zakurzone szyby...
Przecież nie będę psuła sobie błogiego popołudnia tym widokiem...
Zza okna docierają do mnie odgłosy samolotów, które pewnie wiozą w przestrzeń miłośników skoków na spadochronach... wiosnę widać, słychać i czuć...
Tak błogiej soboty nie miałam od dawna...
Leniuchowanie pełną parą.
Długa kąpiel w wannie pełnej piany z lekturą w ręku...
Niestety moje dziecię nadal zdziwione tym, jak można się relaksować czytając... albo wkuwając słówka do niemieckiego... wciąż mam nadzieję, że razem z wiekiem mu to przyjdzie...
A póki co uśmiecham się do słońca...

Przygotowania

do wieczoru andrzejkowego prawie zakończone.
Sałatki zrobione. Wódeczka do drinków się chłodzi.
Wróżby przygotowane. Świeczuszki zapakowane.
Jeszcze tylko muszę znaleźć kamyczek, kupić kostki do gry i szpilki i piórko (a to znajdę na balkonie).
Mam nadzieję, że koleżankom uda się dzisiaj zdać egzamin na prawo jazdy (prezenty z tej okazji mam już przyszykowane od dawna, a w myślach trzymam kciuki, kopniaki dostały już wcześniej - teraz właśnie śmigają po Bytomiu) i będziemy mogły ich triumf świętować przy świecach i wróżbach.
Zapowiada się miłe popołudnie i wieczór.
Mam nadzieję, że w tym samym czasie syn mi chałupy nie rozniesie , bo oczywiście korzystając z okazji, że przez kilka godzin chata będzie wolna - umówił się z kolegami.
Myślę, że jednak w ruch pójdzie playstation, psp i komputer i czasu na głupoty nie znajdą:-)

piątek, 27 listopada 2009

Tylko jedno

... z nas może wyglądać dobrze, albo ja, albo mój dom...
Dlatego odpuściłam sobie dziś mycie okien.
I poszłam do fryzjera.
Kiedy tak siedziałam sobie na fotelu i bardzo młody pan praktykant mył mi głowę, usiłowałam sobie przypomnieć co dzisiaj rano powiedział mi ginekolog, gdy uprzejmie odpowiedziałam na jego niezbyt taktowne pytanie ile mam lat...
"Dobrze pani wygląda", czy może to było "dobrze się pani trzyma"...
Mimo, że starał się być na swój sposób miły... poczułam się strasznie staro...
Ale moja fryzjerka zrobiła z tym porządek!

Szkoda dnia

Obudziłam się później niż zwykle.
I zaczynam się zastanawiać czy dzień bez bólu głowy to dzień stracony.
Szczególnie wtedy, gdy jest to dzień wolny od pracy w pracy.
Zaczyna mnie to już irytować.
Planów sobie narobię na 48 godzin niemal, a tu kicha... podnieść się z łóżka nie umiem.
Kawa wypita. Poczta przeczytana.
Zbieram się.
Może się uda choć w 50% zrealizować plany na dziś.
Może ból głowy się podda.

środa, 25 listopada 2009

Brzydula

Tak... zdecydowanie mogłoby to być o mnie (milion i jeden kompleksów które pojawiły się dzisiąt lat temu i co jakiś czas powracają ze zdwojoną siłą)
Tak. To ja. Niestety przed przemianą Nie znalazł się jeszcze żaden artysta Przemko, który by dostrzegł To Coś i zaprowadził mnie do fachowców od wizażu...
He he he.
Ale mimo wszystko uwielbiam te sobotnie popołudnia, kiedy mam już wolne i mogę spokojnie obejrzeć sobie powtórki serialu o tymże tytule.
(Daw wtedy ochoczo okupuje komputer... i każde z nas jest zadowolone)
Oglądam serial ten nie tyle dla wątku miłosnego głównych bohaterów... o niebo chętniej oglądam Violettę czy Przemko w akcji.
Może zabrzmi dziwnie, ale Violettę to kocham! Jej testy i zachowanie rozkładają mnie na łopatki. Nawet w moje najdepresyjniesze z najdepresyjnieszych (alem zasłowotwórzyła) dni, sprawia że chichoczę bez pamięci.


"Szatanistka. Słyszałam, że jak oni wsadzą twoje zdjęcie do lodówki, to tracisz siły. A ja ostatnio taka słabiutka jestem"

Kurde... ja też.

poniedziałek, 23 listopada 2009

mgr G(ł)ówna Księgowa

Uwielbiam chwile, gdy budzę się w sobotę o piątej rano i przez kilka sekund myślę, że pora pójść do pracy... po czym uświadamiam sobie, że spokojnie mogę jeszcze spać i spać i spać...
Dziś było odwrotnie... cały dzień myślałam, że dziś piątek i jutro wolne...
A tu kicha - jeszcze cały dłuugi tydzień przede mną.
I mnie to trochę zdołowało.
Bez dwóch zdań.
Nie lubię już chodzić do pracy. Zgrzytów ciąg dalszy bowiem.
I tak naprawdę zastanawiam się, czy to aż tak bardzo ja się zmieniłam, czy po prostu naszej głównej księgowej uderzyła woda sodowa do głowy.
Zastanawiającym jest fakt, że przecież kiedyś potrafiłyśmy się świetnie dogadać i spędziłyśmy nawet wspólnie dłuuugi weekend nad morzem, obdarowywałyśmy się prezencikami z różnych okazji... a teraz...
Dzisiaj na przykład dostało mi się za to, że za szybko jej powiedziałam, iż jestem pewna (czegoś w co ona powątpiewała) na 100%. Sprawdziłam to oczywiście wcześniej, ale jej wydało się to, że mało wiarygodne bym zrobiła to w tak krótkim czasie.
W związku z powyższym postanawiam komunikować się z nią za pomocą e:maili.
Nie wiem bowiem, kiedy mój ton głosu uzna za nieodpowiedni, lub nie daj Boże machnę w międzyczasie ręką, co znowuż zostanie przez nią źle zinterpretowane...
Ech...
Na dodatek Daw wciąż chory...:-(

niedziela, 22 listopada 2009

Marazm

Obudziłam się zmęczona. Z lekkim bólem głowy...
Pół nocy nie mogłam zasnąć, bo wciąż wałkowałam sceny z posiedzenia w gabinecie szefa.
Ciekawe, kiedy przetrawię tę sytuację.
Tak naprawdę dotyczy mnie ona wyłącznie pośrednio, ale niestety nie umiem się pogodzić z tym, że jakaś jedna przychodząca z zewnątrz osoba potrafi rozwalić atmosferę w pracy, z której przez tyle lat byłam dumna i ja, i wszyscy inni, którzy przychodzili i nawet ci, którzy odchodzili z naszego zakładu. Czasem spotykam się z byłymi pracownikami, z wieloma utrzymuję kontakty bardziej lub mniej bliskie do dziś, i każda z nich jak jeden mąż mówi, że takiej atmosfery jak u nas nie ma nigdzie...
Mimo tego, że w historię mojej pracy wpisany jest pożar, przeprowadzka, organizowanie się na nowo... Zawsze potrafiliśmy trzymać się razem.
Teraz na myśl o tym, że mam iść do pracy czuję dziwny ucisk w żołądku... i nie chodzi o samą pracę, bo to lubię, ale o towarzystwo... gdyby jeszcze tak każdy miał swój gabinecik... można się zamknąć i mieć święty spokój, bo jak wiadomo czego oczy nie widzą tego sercu nie żal...
Ale nie... szef zafundował nam olbrzymią przestrzeń, byśmy mogli razem siedzieć...
Gdy trzy osoby rozmawiają przez telefon, do dwóch kolejnych ktoś tam przyszedł... własnych myśli się nie słyszy... nie wspomnę o słuchaniu jakiejś muzyki...ja z IWI potrafię się dogadać i słuchać jednej stacji na swoich komputerkach. Inna koleżanka już tak wyrozumiała nie jest, i w dni, w które ona jest w pracy zlewa się nasze RMF z jej radiem Piekary, Katowice, czy cholera wie jakim...
I mogłabym tak dalej i dalej i dalej wymieniać...
Ale po co... Tylko się nakręcam...
Co się ze mną stało? Już tak dobrze mi przecież szło. I dumna byłam z tego, że zamykając drzwi budynku firmy o 15-stej, czy ciut później przestawałam być Idą-pracownikiem, a stawałam się Idą-osobą (zupełnie) prywatną i nie zaprzątałam sobie ani przez minutę głowy myślami o tym co w pracy, tylko o tym jak spędzę popołudnie, weekend i co mnie czeka w domku... a tu proszę...
Moje myśli niczym czarne wygłodniałe wrony kołują i kołują wciąż wokół jednego tematu...

sobota, 21 listopada 2009

Gulantowa galeria


Lubię tam zaglądać...
Dziś po ciężkim dniu, kiedy nawet adwokat (nie ten od litery prawa) nie pomógł, odwiedziłam galeryjkę.
Prace dzieciaków mają w sobie tę szczerość, która zatraca się potem w dorosłym życiu pełnym złośliwości, i dwulicowości...bleee...
Obrazki są albo smutne, albo wesołe... szczegółowe bądź proste, wykonywane różnymi technikami.
Ale są kolorowe i nie sposób się nie uśmiechać, gdy się na nie patrzy.
Zabawa czasem w "co młody autor miał na myśli" sprawia mi niesamowitą frajdę.
I choć sama za stara jestem na to by zamieszczać tam swoje prace, to jednak fajnie jest móc skomentować twórczość młodych artystów i zniknąć choć na chwilę w tym dziecięcym, szczerym świecie...
Przed chwilką pobyłam w nim sobie i od razu rozdygotanej duszy zrobiło się lżej.

Kliknij tytuł tego posta - Gulant'owa Galeria zaprasza

piątek, 20 listopada 2009

Sądny dzień

to, co się dzisiaj w pracy działo, to przeszło moje oczekiwania.
Każdy warczał na każdego. No prawie.
Co niektórzy wytykali innym, że mniej robią od niego...
To znaczy jeden wytykał innym.
Szef siedział i patrzył.
Chyba weryfikował to, co kiedyś powiedziała mu koleżanka, że u nas w pracy to teraz nienawiść leje wiadrami... he he he... a
A byliśmy takim rewelacyjnym zespołem.
A to wszystko za sprawą jednego człowieka,który teoretycznie miał nam usprawnić pracę a chyba każdemu roboty doszło z tego powodu..
Kłóciliśmy się do 15.30.
Rozstaliśmy się jednak w zgodzie. Teoretycznie. Zobaczymy jutro.

A ja dziś miałam usposobienie raczej łagodne.
Nawet współpracownik, który zazwyczaj działa mi na nerwy tak maksymalnie, że po prostu sama jestem zła na siebie, że profesjonalnie w jego obecności nie umiem się zachować, czyli potraktować go uprzejmie... był zdumiony wielce.
Nie dość, że ze stoickim spokojem przyjęłam informację o jego niedopatrzeniu i o tym że faktury wyjdą z niemałym z opóźnieniem z tego powodu, to jeszcze dostał ode mnie kubeczek z kawą trzy w jednym, który właśnie ja otrzymałam od dostawcy tonerów...
Stał tak i patrzył to na mnie, to na kubek, to znowu na mnie... |
W końcu przemówił: "a opierdol to kiedy?"

czwartek, 19 listopada 2009

ZWZ

Daw chory. Leży z gorączką od wczorajszego wieczora.
Matka jak zwykle musiała do pracy.
Musiała, bo audit. Musiała, bo export. Musiała, bo kto dokumenty zrobi.
Popołudniem niemiecki.
Wszystko miałam zaplanowane. Po pracy błyskawiczny powrót do domu.
Wizyta u lekarza i szybko na zajęcia (książki miałam Piękny plan. Tyle że:
Wszystko poszło nie tak.
Od samego rana mnie wkurzali. Jeszcze nie zdążyłam usiąść przy biurku i już kolejka do mnie się ustawiła. Milion rzeczy do załatwienia na już. Sto tysięcy odpowiedzi na e-maile. A kiedy zrobić dokumenty na 270 pozycji eksportowanych detali, z czego jedna trzecia to nowe, którym trzeba zakładać kartoteki w programie komputerowym... i żeby jeszcze odpowiednio wcześniej dowiedzieć się które to detale, gdzie tam...
I jeszcze Zet eN Pe, które mnie nakręcało poczwórnie.
O trzynastej już wiedziałam, że nie wyjdę punktualnie do domu. I nie zdążę do lekarza z Dawidem. I poczułam się nagle taka zmęczona i bezradna i wściekła na cały świat...
A najbardziej na siebie.
Co ze mnie za matka. Wyrodna. Dziecko z gorączką samo w domu do 19.30...
Po prostu odlot.
A ja w przez ten cholerny audit muszę nawet w sobotę do roboty.
A potem poszłabym na L4.
Może znajomy lekarz wypisze mi je na Zespół Wypalenia Zawodowego... ZUS nie jest podobno w stanie sprawdzić, czy to prawda czy nie...
Potrzebuję wolnego - ale jak se pomyślę, żę każdy dzień potem będę musiała odpracować... bo tyle zaległości mi narośnie ...
Błędne koło...

wtorek, 17 listopada 2009

Służba zdrowia po polsku

Oj, ja naprawdę jestem jakaś głupia naiwna dzieweczka.
Z optymizmem dziwnym sądziłam, że jeśli zadzwonię sobie dzisiaj z pracy rano to spokojnie umówię się do lekarza na popołudnie.
O naiwności! Ty z tej durnej mej głowy wylatuj!
Dodzwonić się do rejestracji w moim ośrodku zdrowia graniczy z cudem. Kiedy już tę granice udało mi się przekroczyć dowiedziałam się, że dzisiaj przyjmuje dwóch lekarzy po południu, z czego do jednego nie ma już miejsc, a do drugiego są miejsca, ale musiał wyjść na jakieś spotkanie. I już nie wróci.
Zapytałam więc o doktora, którego mi poleciła koleżanka - owszem przyjmuje po południu w piątki. Zatem zapytałam czy mogę się zarejestrować już dzisiaj... będę pierwsza (dumna byłam ze swojego sprytu).
O naiwności! Ty z tej durnej mej głowy wylatuj!
Oczywiście nie ma takiej możliwości. Rejestracja na piątek obowiązuje w piątek od 7 rano (czyt. do 9.00 nie odbieramy telefonów, potem jak się jeszcze nie zapełni terminarz, może uda się pani wcisnąć).
Podziękowałam zatem miło pani w rejestracji i poprosiłam o połączenie z poradnią "Ka".
Ginekologa też chciałam dzisiaj zaliczyć, bo w końcu trza tę cytologię powtórzyć - nie ma z tym żartów - sen snem - wolę dmuchać na zimne...
Dzisiaj wtorek - lekarz przyjmuje do 18stej (ukłon w stronę pracujących pacjentek).
O naiwności! Ty z tej durnej mej głowy wylatuj!
Dzwonię więc na luzaka i słyszę, że tak, dzisiaj czynne do 18-stej, ale doktor jest do 13.30-stej.
"Jakiś żart?" pytam. Po drugiej stronie moja koleżanka położna tłumaczy, że wie, ale nic na to poradzić nie może - szef to szef i robi co chce. Zapytałam więc czy w inny wtorek mogę przyjechać o 15.30 (gdyby koleżanka, z którą jeżdżę łamała wszelkie przepisy i jechała na ciemnozielonym (czyt. pomarańczowym) przez wszystkie skrzyżowania i omijała pieszych na pasach - to może udałoby mi się zdążyć...) "Ależ skąd!. Doktor w gabinecie maksymalnie do 14.30 siedzi... ale za to rano zawsze przychodzi punktualnie! I pamiętaj, by zdążyć do 10 grudnia, bo potem kończy nam się kontrakt z NFZ i doktor bierze urlop do końca roku"
Rozwaliła mnie tym tekstem. Pożegnałam się grzecznie. W końcu nie jej wina. Ona tam tylko sprząta tak naprawdę.
Czego oczekiwać od lekarza, który w domu ma swój prywatny gabinet i pacjentki, które za każdą wizytę słono płacą. Po co będzie siedział w przychodni, robił przeglądy i wysłuchiwał tych, które zechcą wykorzystać te składki na NFZ, które bez pardonu potrąca im z wynagrodzenia pracodawca.
Biznes to biznes.

To byl sen

tylko sen...
Wyniki wyszły prawie dobre... prawie jak wiemy czyni różnicę, ale w tym wypadku raczej małą.
Przekroczony mam jedynie cholesterol i coś tam jeszcze.
To badanie to (poziom cholesterolu ) sobie raczej z przekory wzięłam niż z rozsądku - no bo przy wzroście 154 i wadze w porywach 48 kg przez myśl nie przeszło mi, że taka przypadłość mi dolega.
Nie znam się jednak.
To "coś tam jeszcze" trochę mnie niepokoi bo przekroczone sporo. Po przeczytaniu w internecie, (bo gdzie indziej), czego może być przyczyną włos sie jeży nie tylko na głowie.. więc dla świętego spokoju dzisiaj idę do lekarza, a i wyniki przesłałam do drugiego niezależnego. Jeśli od dwóch usłyszę, że jest ok - uwierzę:-).
Hipochondryk się robi ze mnie być może na stare lata, ale jeśli w luźnej rozmowie dziecko mówi: "mamo jakby ci się coś stało to mi pozostaje jedynie skok na głowę z siódmego piętra..., nie mam po co żyć."
Serce ściska.
Spadam pod prysznic, bo się spóźnię do roboty.

niedziela, 15 listopada 2009

Sen

Generalnie ich nie miewam w ogóle.
Jak nie mam to nie mam - ale jak mam to od razu bardzo konkretny. Tak bardzo, że przerażenie, które mi w nim towarzyszyło do teraz wywołuje przyspieszone bicie serca.
Był tak koszmarny i do tego tak realny, że gdy się obudziłam to przez chwilę dochodziłam do siebie, powtarzając na głos "TO BYŁ SEN, TYLKO SEN"... I pamiętam do dziś wszystkie jego etapy, problemy, które musiałam rozwiązać. Krok po kroku. Brrrr...
Oczywiście zanurkowałam od razu w senniku, by sprawdzić co oznacza... "rzuć wszystkie swoje dotychczasowe nałogi"...
No to chyba chodzi o picie kawy, a raczej brudnej wody, bo tak naprawdę to czy kawą można nazwać płaską łyżeczkę czarnego granulatu zalanego 180 ml wody + 20 ml mleka?
Innych nałogów brak.
Na wszelki wypadek pobiegłam też zrobić sobie odpowiednie badania...
Myślę, że ten sen to był tak naprawdę znak, bym przestała się przejmować pierdołami (nawet jeśli podsumowując mijające dwanaście miesięcy umieszczę je w kategorii "Porażka Roku 2009")
Hmmm...
Samo obłożenie się optymistycznymi książkami i sentencjami nie wystarcza.
Muszę zacząć je czytać.

sobota, 14 listopada 2009

Puenta

Ze wszystkich stron nadciągają kiepskie informacje.
An słaba po rzyganiu, (dzielna dziewczynka - zupę choć ugotowała, bo ja dzisiaj zjadłam paczkę macy, pół kilo mandarynek i dwa monte - kuzynko wybacz, ale nie miałam sił na gotowanie)
Iwi rankiem po powrocie z zakupów czuła się tak jakby kto jej zastrzyk nasenny wstrzyknął, Łu zakryty kołderką po oczy leży odłogiem nafaszerowany antybiotykami, stara znajoma Ew szamocze się z (wkrótce) ex-mężem, mamę grypsko dopadło... Ech...
Zmobilizowałam się jednak.
Kawa zadziałała, choć był moment, że zdawało iż wyląduje tam, gdzie zazwyczaj kupa.
Zamierzony cel został osiągnięty. Deklaracje zrobione. Pranie wyprasowane. Nowe rozwieszone.
A... propo's kupy.
Gówno może być piękne.

A co tu pisać

...smęcę i smęcę tutaj ostatnio, ale do cholery nic się nie chce zmienić...
Nic a nic.
Wciąż toczę swój głaz pod górę (jak Syzyf) i cholera z drżeniem serca czekam, kiedy spadnie i przywali mnie pononownie...
Dziś pogoda rewelacyjna! Wreszcie Slońce, wreszcie ciepło, nareszcie jeden Złoty Polski Dzień Jesieni...
A mnie do cholery obudził tak potworny ból głowy, że z biedą się pozbierałam do "pobierani krwi" (wyniki w poniedziałek - trzymajcie kciuki)
Wracając z przychodni zastanawiałam się czy nie rzygnąć gdzieś w krzaki, bo prawie słaniałam się na nogach.
I żeby tego było mało, zadzwoniła moja dobra koleżanka z szalonym pomysłem "Idka, jedziemy do Wrocławia na Panoramę i na rynek. Mamy w samochodzie dwa wolne miejsca i zapraszamy"... nie wytrzymałam - rozbeczałam się.
Rozbeczałam się, bo Renatka zawsze o mnie pamięta w takich sytuacjach.
Rozbeczałam się bo cholera jasna marzyłam o wyjeździe do Wrocławia na rynek. Tam podobno tak cudownie pięknie , a i Panoramy jeszcze też nie widziałam (jak niby miałam widzieć skoro tam nie byłam)... I trafiła się w końcu okazja - jedna na tysiąc! I DUPA!!!
Wprawdzie byłam już na wtedy podwójnej dawce ibupromu, ale mimo tego o tamtej porze nie nadawałam się w ogóle do życia, a co dopiero do wyjazdu...
Decyzję trza było podjąć błyskawicznie, pozbierać się w pół godziny - a ja wyglądałam gorzej niż pogoda za oknem w Święto Niepodległości... nie zdecydowałam się więc zarzygać im samochodu i odstraszać Wrocławian swoim wyglądem...
Odmówiłam.
Za to pojechał mój syn.
A ja skuliłam się na sofie, przykryłam kołderką... i obudziłam kwadrans temu... Z tępym umysłem, tępym spojrzeniem... i tępym bólem głowy...
Spróbuję napić się kawy. Może mnie postawi do pionu...
Mam trochę papierkowej roboty, potem prasowania...
Zaciągnęłam żaluzje, by nie widzieć moich brudnych okien. Myć ich bowiem dziś nie zamierzam.
Chwila nieuwagi i... mogłabym latać, a miotłę swoją mam w warsztacie w naprawie.
Poza tym zderzenie z płytkami chodnikowymi byłoby o wiele gorsze niż moje codzienne zderzanie się z rzeczywistością...

środa, 11 listopada 2009

Do dupy jest w Peru, ...

"Końcowe odliczanie :-("
i moje:
".... dni, kiedy makijaż nie wystarczy..."
To tylko niektóre ze statusów moich znajomych z gg...
Jesienne przygnębienie daje się we znaki nie tylko mnie...
Czy ten nastrój związany jest ze zbliżającym się końcem roku?
Końcem dekady?
Pesymizm, który snuje się w powietrzu, odbija w kałużach, odmienia wszystkimi odcieniami ponurej szarości i oplata niczym wąż boa.
Brrr...
Obłożyłam się książkami z happyendem, książeczkami zawierającymi złote myśli pt. "optymistom łatwiej", "radość życia" itepe.
I czekam...

O szyby deszcz dzwoni

deszcz dzwoni jesienny...
I pluszcze jednaki, miarowy, niezmienny...
Dżdżu krople spadają i tłuką w me okno...
Jęk szklany, płacz szklany... a szyby w mgle mokną(...)

Nic dodać. Nic ująć.

wtorek, 10 listopada 2009

Święto Niepodległości

już jutro...
A ja będę dzielnie walczyć w pracy.
Dziś też ciągnęłam niepłatne nadgodziny czy jak kto woli czyn społeczny.
Wdrażamy ISO .
Papierków tyle, że powoli w nich utoniemy...podpisy podpisów, zatwierdzenia zatwierdzeń...
Może i certyfikat dostaniemy, ale nasza zgrana do tej pory załoga w międzyczasie zagryzie się na śmierć.
Warczymy na siebie... najmniejszy drobiazg, który tak niedawno wywoływał salwy śmiechu staje się teraz przyczyną wielkiej burzy...
Atmosfera naprawdę mało ciekawa, co jeszcze bardziej pogarsza mój fatalny stan ducha...
Za oknem deszcz...
Na dodatek zapomniałam dziś o tym, że miałam iść szlifować paznokietki różowe...
Gdyby tak jak niedźwiadki zasnąć i obudzić się wiosną...

niedziela, 8 listopada 2009

Nie jest źle

Skomentował mojego posta przemiły Anonim...
Nie jest źle...
No właśnie...
Ale nie znaczy to samo co JEST DOBRZE :-(.
Tak samo jak nie być nieszczęśliwym nie znaczy tyle co być szczęśliwym...
Nie jest źle...
ale chcę by było dobrze! Chcę być szczęśliwa!
Na dzień dzisiejszy jestem potwornie zmęczona...
Zmęczona życiem w takim tempie, którego nikt normalny by nie przetrwał...
Z uporem zaciskałam zęby i podnosiłam się wciąż na nowo, bo podświadomie wierzyłam w sukces... miałam wsparcie...
Momentami strasznie ciężko mi było...
Syn widywał mnie jedynie wieczorami... i na dodatek masakrycznie zmęczoną...
Nie... przepraszam.... widywał mnie też pół godziny rano, bo prosił bym go budziła o 6,00 tak by mógł ze mną pogadać zanim wyjdę do pracy...
Wszystko na nic...
Tyle pracy i wysiłku... by w sekundzie usłyszeć GAME OVER.
Pocieszające dla Was może być, że:
- jeśli komuś wiatrem w oczy,
- jeśli komuś zakręty na drodze
- jeśli komuś kopniaki od losu - wszystkie drogi prowadzą do Idy.
Nie mam szczęścia.
Równowaga w przyrodzie musi być.
Moje marzenia się nie spełniły - możecie więc marzyć spokojnie.

Prawda?


Czym się różni mucha od męża?
Mucha jest upierdliwa tylko latem.
- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -
Czym różni się facet od papieru toaletowego?
Papier się rozwija
- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -
Kobieta modli się do Boga: "Panie Boże, sam wiesz jak trudno jest żyć mądrej kobiecie. Proszę, spraw, bym była głupsza..."
Na to Bóg: No, niestety kochana, mężczyzny to ja z Ciebie nie zrobię!
- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -
Mężczyzna 1/3 życia spędza na spaniu. Pozostałą część poświęca na namawianie kobiet do przespania się z nim.
- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -
Dlaczego mężczyźni są wyżsi od kobiet?
W naturze chwasty tez są większe od kwiatów.
- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -
Dlaczego mężczyźni są jak ślimaki?
Mają rogi, ślinią się i myślą, że dom należy do nich.
- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -
Dlaczego mózg mężczyzny jest cenniejszy niż mózg kobiety?
Bo jest rzadkością..

sobota, 7 listopada 2009

Bez/nadziei



... ciąg dalszy....

piątek, 6 listopada 2009

Taka nieszczęśliwie

nieszczęśliwa jak dziś to dawno nie byłam...
Zawiodłam siebie...i tych, którzy na mnie liczyli...
Tych, którzy we mnie wierzyli...
i kibicowali...
i dodawali otuchy...
Przepraszam...
Beznadziejnie beznadziejna jestem...

Włączyłam sobie Chrisa de Burgh'a i pozwalam swobodnie płynąć łzom...

środa, 4 listopada 2009

Odwołuję!

To co powiedziałam rano.
Tfu tfu tfu!
Czar świąteczny prysł, kiedy to kilka chwil później czekałam na przystanku. Półtorej godziny!.
Szklanka na ulicy.
Przeciętna prędkość poruszających się samochodów to 20 km na godzinę. Jedynie wyjące ambulanse NFZ rozwijały więcej - gdzieś około 40 km/h. "Śmignęło"ich obok mnie około jedenastu w ciągu tego czasu.
Dźwięk karetki pogotowia od kilku już lat przyprawia mnie o gęsią skórkę. I wprawia w nieciekawy nastrój.
Stałam w budce telefonicznej (przynajmniej nie wiało) i z każdą minutą było mi coraz zimniej.
Jeszcze chwila i zaczęłabym przezuwac melisę, którą kupiłam do pracy.
Albo poszła do baru obok na setkę cedwahapięcoha.
Póki co - odtajam przyklejona do grzejnika ze skierowanym strumieniem z farelki na zamarznięte stopy..

Coraz bliżej święta...

Spojrzałam za okno przed sekundami kilkoma...
Cieniuteńka warstewka śniegu zalega trawniki...
Przyprószone samochody na parkingach i pół mojego balkonu...
Mimo tego, że zimno, i że uwielbiam lato zrobiło mi się jakoś świątecznie...

poniedziałek, 2 listopada 2009

Jesień

Jak co roku o tej porze odwiedzam moje rodzinne miasteczko...
Zatrzymuję się nad grobami bliskich...
Wpatruję w migoczący płomień znicza...
I zabłąkany na granitowej płycie ostatni drżący listek brzozy...
Wspominam tych, których już dotknąć nie mogę...
Myślę o tym co było...
Ale i o tym co będzie...
I ile czasu zostało....
Wracam do domu...
Zachwycam się jesiennym krajobrazem który umyka mi zza szyb autobusu..
Uwielbiam jesień w jej całej krasie....
...złota, brązu, czerwieni, pastelowej zieleni...