niedziela, 28 lutego 2010

Ługi bugi dżez

"... Ługi bugi dżez, co się tak kurna drzesz!" słowa góralskiego rockn'rolla wciąż łażą mi po głowie.

Jadłam, piłam, chichrałam się , potem znów jadłam, znów piłam i chichrałam...
(Oj, dużo się piło i mało się spało)
Rankiem przypatrywałam się rankiem dostojnemu Śpiącemu Rycerzowi z rozpuszczonym włosem....
Zdobyłam Kasprowy Wierch (budką uczepioną na linie oczywiście), Zaliczyłam quadowy terenowy rajd w pełni księżycowego blasku po zaśnieżonych polach Doliny Kościeliskiej, pieczenie kiełbasek przy ognisku z muzyką góralską i  herbatką też, obiad pod Nosalem, tańce w kawiarence przy muzyce z lat 80-tych, i ....  krótki kurs samoobrony o trzeciej nad ranem...
Nacykałam trochę zdjęć...

Dziś padam już na uśmiechniętą twarz.
Tyły mam w czytaniu , że "ola-b(l)oga", ale nadrobię.
Hej!

czwartek, 25 lutego 2010

Oj, będzie się działo!

 SMS pierwszy:
"Przypominam o aparacie i coś jeszcze miało być, ale zapomniałam:)"
Najnowsza w Zespole. Młoda i Zakochana. 

SMS drugi:
"Ida, aparat, ładowarki i bateryjki, no i ręczniki "
Krótko i rzeczowo. Dział Księgowości.

"Dzięki Dziewczyny!  Aparat jest. Ręczniki są. 0,7, ładowarki i bateryjki też.  A ja buszuję po blogach, by złagodzić skutki nadchodzącej trzydniowej głodówki."  
Wasza Młodzieńczo Roztrzepana.


środa, 24 lutego 2010

Po drugiej stronie lustra

Się zabrałam za pucowanie swojego gniazdka. Zaczęłam od okien.
Świat za nimi  okazał się tak wiosennie  wyraźny.

Wysokie obcasy.
Włosy czerwone paznokcie. Błyszczykiem usta śmignięte. 
Dżinsy obowiązkowo.
Nieźle... chyba...
Uśmiecham się do odbicia w lustrze.
Wychodzę bez kapelusza.
Nad głową  blado-niebiesko.

Dwa tulipany w szklanym wazonie.
W środku  autoagresja. 

Zdjęcie znalezione Tutaj.

wtorek, 23 lutego 2010

Przeplatanka

Pogoda wczoraj cudna taka, że aż latać się chciało.
Nie poleciałam jednak.
Wzbiłam się ciut wyżej niż zwykle i słońce roztopiło mi skrzydła.
Runęłam w dół.


Akurat kolejnej,  krwistej czerwieni dorzucałam  do życia, (tym razem na głowę)  gdy nagle z nieba bliżej określonego spadła wiadomość:


 Najmłodszy

Czymże jest więc moje na dupie lądowanie wobec cudu narodzin, życia?

Witaj na tym świecie MALEŃKI :)

niedziela, 21 lutego 2010

Złap mnie

Czy u Was za oknem jest tak samo jak u mnie?
Wróciłam przed chwilą z krótkiego spacerku (do sklepu poszłam po ciasteczka na poprawę nastroju). 
Lawirowałam między psimi odchodami, które wylazły masowo spod stopniałego śniegu..., tyłek mi marzł,  ale gdy podniosłam wzrok, ujrzałam błękitne niebo,  wystawiłam buźkę do słońca - poczułam prawdziwe ciepło prawdziwych  promieni słonecznych ....
Stałam tak przez chwilę  chłonąc całą sobą tę niesamowitą energię...
Czułam jak milion osobistych piegów budzi się ze snu... 

Jak dobrze...:)




* Zdjęcie znalezione Tutaj

Strajk pielęgniarek

Goście byli i pojechali. Smutna minka :(
Już wczoraj. Minka jeszcze smutniejsza. :((.
Wszystko przez ten cholerny PROTEST. MySister  jest pielęgniarką.
Ona nie pracuje. Ona tyra. Na dodatek  w PZOL-u. (zakład opieki leczniczej). Do którego trafiają najczęściej ludzie starzy, schorowani, niedołężni, upośledzeni psychicznie i fizycznie...tacy,  którzy najczęściej dla rodzin są ciężarem.
Jak wygląda jej co dzień?
To nie to samo,  co praca w miejskim szpitalu na oddziale.
To codzienne szarpanie się z pacjentami, to babranie się w kupach, zmienianie pościeli, pampersów, to  obelgi, podrapane dłonie, lub oplute twarze,  to znoszenie całonocnych krzyków, bądź strzelania drzwiami..., podnoszenie niejednokrotnie stu dwudziestu kilo, odprowadzanie do łóżek bardziej pobudzonych... karmienie.
Pacjentów czterdziestu, pielęgniarki dwie... a do tego stosy dokumentów, procedur, zaleceń, podpisów, zatwierdzenia zatwierdzeń (bo zakład przecież ma ISO).
O czasie pracy nie wspomnę. Od lat już kolację Wigilijną jadamy o 20stej, bo MySister w pracy... żadnego dłuższego wolnego w święta, wyjazdu na Sylwestra.... bo albo 31, albo 1-szy - na dyżur. Wakacje w wakacje? Szans brak.
Żeby dorobić zrobiła kurs i jest opiekunką środowiskową.. Po pracy Nr 1, po dyżurze zagląda codziennie do swoich (znów) starszych, obłożnie chorych pacjentów,  ... zagląda nie tylko tyle razy, za ile płaci jej NFZ. Bywa u nich i w świąteczne dni. Bo ktoś pragnie pogadać. A z innym rodzina sama sobie nie poradzi. Bo wie, że powinna, że nie może ich tak zostawić, bo to ludzie potrzebujący pomocy...
Kiedy dwadzieścia lat temu wybierała zawód pielęgniarki, byliśmy wszyscy w domu przekonani, że robi dobrze, że One zawsze będą potrzebne... i są? Tyle tylko, że chcąc żyć, muszą drugie tyle pracować.
W szpitalu, w którym pracuje MySister (notabene jeden z ośrodków niezadłużonych i- pewnie dlatego, że pielęgniarki zarabiają w nim najmniej w regionie) dyrektor powiedział na strajkowym spotkaniu.

"Mam dla Was zero złotych . I proponuję to rozłożyć na raty".

Gdyby to ode mnie zależało, chłop  podzieliłby los Jagny. Ale on jest nietykalny, jak Ci wszyscy NA GÓRZE.
Dziewczyny zarabiają marnie. 
Czy to skandal, że za ciężką pracę zarabiać godziwie? Że chcą  pracą na jeden etat wyżywić swoje dzieci. Że chcą,  by ich dzieci   m i a ł y, a nie    m i e w a ł y   swoje mamy?
Prośby, groźby, rozmowy nic nie wnoszą. Lekarze w ich szpitalu wywalczyli w zeszłym roku  swoje 3600 zł (słownie trzy tysiące sześćset) do tego co już mieli, a mieli o wiele więcej niż pielęgniarki. ONE dostały po 100 zł brutto na otarcie łez.
Jak długo jeszcze?
Mam nadzieję, że dziewczyny wytrzymają.. Że nie dadzą się stłamsić i zastraszyć, bo ich dyrektor tylko takie metody stosuje.
A ile siły fizycznej i psychicznej trzeba mieć, by pracować w takim  zakładzie, wie tylko ten, kto tam był. Choćby raz. Choćby z wizytą.
Byłam. I wiem, że JA nie dałabym rady. Za żadne pieniądze.
Podziwiam wiec dziewczyny. Rozumiem ich desperację.
Jestem z nimi całym serduchem.

ps. Ale mi się ulało...i to w tak piękną niedziele...


Zdjęcie znalezione TUTAJ.

sobota, 20 lutego 2010

OdNowa

Deszcz stuka w parapet...  Daje nadzieję na wiosnę. Uśmiecham się  delikatnie przez mokre okno.
Kolejna kawa dzisiejszego ranka.
Papieros.
Nieee... przecież od czasu historii z Mikołajem nie wzięłam papierosa do ust.
 Tak sobie siedzę i myślę... i przychodzą mi do głowy różne psie myśli - rzekłby piesek o imieniu Pankracy, którego z niecierpliwością wyczekiwałam w każdy piątek.
JA dziś rozmyślam o tym, że  tu już koniec lutego, a spełnianie moich postanowień noworocznych jakoś idzie mi po grudzie...opornie jak cholera...  postawiłam sobie za wysoko poprzeczkę?
Spoglądam na moje drzewko bożonarodzeniowe. W srebrnych, przykurzonych nieco bombkach odbija się niezrealizowane  marzenie.
W Święta postanowiłam, że zlikwiduję drzewko, gdy  owo marzenie się ziści.
A jeśli...jeśli to potrwa... wiosnę, lato, jesień....
Może lepiej bombki schować do pudełka i zostawić  światełka?
I zacząć znów?
Od PONIEDZIAŁKU.

czwartek, 18 lutego 2010

Spotkał katar Katarzynę

A psik!

- A prych!, O żesz ty! - rzekłam wycierając nos i resztki porannego makeapu. Byłam święcie  przekonana, że takich jędz jak ja choroba się nie ima. 
- Chyba ta długa zima krew mi wyjałowiła  - rzuciłam do Iwi i Ka  - stężenie jadu w organizmie mam mniejsze, czy ki pieron... - od wczoraj raz po raz odrywam się od klawiatury chcąc zatrzymać wydostające się z mojego wnętrza tabuny mokrych zarazków...
- A prych! - łzy pociekły mi po policzkach,  a z nosa pokapało na biurko.
- Mogłabyś mi chociaż powiedzieć "na zdrowie" - wybełkotałam znad chusteczki w stronę Iwi.
- To kichnij po ludzku! Wydajesz jakieś chrząknięcia i bliżej nieokreślone dźwięki! JA jak kicham to KICHAM!
- A psik! -  długo nie  musiałam czekać na kolejny atak.
- TO     BY-ŁO  LUDZ-KIE    KICH-NIĘ-CIE! - zakomunikowałam dobitnie koleżankom wiercąc spojrzeniem dziurę w fioletowym polarku Iwi, który akuratnie ta miała na swoim grzbiecie.
- No to NA ZDROWIE! - skoncentrowana na wycieraniu monitora nie miałam mocy na analizę  czy owo życzenie nie zawierało zabarwienia nieco złośliwego.

Popołudniem  zamierzałam się znów relaksować oddając się mej ulubionej ostatnio czynności.:)
Pobiegłam więc na miejsce  zaopatrzona w wagon chusteczek higienicznych.
A tu niespodzianka.
Ni psiku, ni prychu.
Tak jak wczoraj. Replay.

Pewnie mam alergię.
NA PRACĘ.

A psik!

Zosia-Samosia

... ze mnie wylazła. I słoma z butów.
Brak blogowych zwyczajów znajomości..  I w ogóle. Wstyd i kańba!
Ogłady blogowej liznęłam trochę  i dziś z radością przekazuję prezencik dalej:



Mai za ... wielokropki, które uwielbiam,
Margo za chwile bez pośpiechu,
Nivejce za lecznicze dawki dobrego humoru,
Holdenowi  za to, że Jest.

środa, 17 lutego 2010

Przyjemność


-To jest lepsze niż seks!- palnęłam dzisiejszego popołudnia bardziej z  owąd niźli  stąd.
- No co ty?! - brązowe oczka  IPe rozbłysły raptownie.
- Zdecydowanie! -odpowiedziałam z jeszcze większym  przekonaniem rozkoszując się chwilą...
- Idula, ja TO od dawna  WSZYSTKIM powtarzam....  Ty jesteś PIERWSZĄ osobą, która mnie rozumie! - IPe uśmiechnął się od ucha do ucha.


No bo jeśli nie TO, to CO?

wtorek, 16 lutego 2010

Podaj dalej (jeśli chcesz)

Ja podaję.
Za otrzymane wyróżnienia najpiękniej jak umiem dziękuję Mai Gosi i Sebkowi.
Z przyjemnością przekazuję dalej:



ten:
Maby-or-not za słuchanie ciszy o poranku; 
Dziżejce za proces Tworzenia
Madame za wędrówkę przez życie na   dwunastocentymetrowych obcasach





a ten dla:         
Agnieszki za podróże i marzenia i szczęście za 2,20.
leleviny za cięty języczek i Mariuszka 2.
Gotowych (na prawie)wszystko za przyjaźń, która przetrwała lata.



Diesel, sen i trwanie

"Ty to masz dzisiaj rozruch - jak diesel na mrozie" - usłyszałam  z samego ranka.
Powinnam się obrazić. I strzelić jakiegoś FOCHa. 
Ale wybuchłam śmiechem. Nic na to nie poradzę, że strasznie podobają mi się ludzie (faceci też) ze zderzającymi się błyskawicznie kuleczkami. Nawet jeśli sama wypadam przy nich blado.
A dziś faktycznie myślałam jakby wolniej.
Może to wczoraj wieczorem wypite winko w towarzystwie bohaterów z moich ulubionych blogów.
Może to persen..
A może uśmiechnięty sen... tak bardzo bardzo... od ucha do ucha:)).
(gdyby się ziścił - ech!)
                                                                                                     
Praca pod presją czasu.

Wrzuciłam popołudniem meksykańskiej czerwieni (ponoć odpędza złą moc i niemoc) w moje życie.
Zaklepałam na jutro i pojutrze coś, co Ida ostatnio lubi najbardziej.
Wypiłam kubki dwa  gorącej czekolady.
A na deser od Mai niespodziewany prezencik dostałam. 

Dobra chwilo trwaj:-)

 * Zdjęcie znalezione tutaj .

O kocie, który podróżował PeKaeSem

Dwa lata temu wracałam do domu w upalny sierpniowy dzień z wakacji.
Z racji nieposiadania prawa jazdy ani własnego środka lokomocji skazana byłam i ja,  i towarzyszące mi dzieciaki w postaci Pierworodnego i Chrześniaczki na gliwicki PEKAES.
Zapakowaliśmy się na przystanku w urokliwej miejscowości eS,  do autokaru. Było lato, był tłok więc usiedliśmy tam,  gdzie miejsce było. W miarę w kupie (jak się później okazało - niemal dosłownie).  Ja z Chrześniaczką tu, Pierworodny tuż obok.. Przed nim  zaś siedziała starsza pani.  Przyjrzałam się jej dokładnie. Wyglądała trochę jak wiedźma z klasą. Schludnie (choć skromnie) odziana na czarno... ze świeżo wypastowanymi  trzewikami, i haczykowatym nosem. Na kolanach trzymała worek i kotka... Kotek, dokarmiany non stop przez właścicielkę przyglądał się mijającemu za oknem krajobrazowi... obrazek miły nader...
W pewnym momencie jednak Pierworodny zaczął robić dziwne miny, marudzić,  wykrzywiać się, że śmierdzi... Rzucałam mu groźne spojrzenia, by głośno nie wyrażał swych opinii....wszak starsze panie niekoniecznie muszą pachnieć perfumami prosto z Paryża... Pierworodny jednak coraz bardziej wykrzywiał twarz... zatykał nos, i wymachiwał swoimi kończynami górnym... zasyczałam... to znaczy chciałam, bo syk ugrzązł mi w gardle, gdy poczułam przeraźliwy smród. Odwróciłam głowę w stronę osobliwej pani.. kotek srał...i rzygał jednocześnie..... ze strachu? z przejedzenia? Nie wiem... Zauważyłam dopiero teraz że jego sierść była już cała poklejona, a żakiecik staruszki poplamiony...
Kiedy i inni  pasażerowie   zaczeli głośno wyrażać swoje niezadowolenie... pani w desperacji łapnęła zwierzątko i zaczęła wpychać do worka... Kot walczył zacięcie... Przeraźliwe miaaaaaaaaaaaaaauuuuuuuuuuu rozlegało się raz po raz...
Wyobraźnia moja ruszyła do przodu i ujrzałam kota (już  w kolorze musztardy) zasuwającego w panice po fotelach i głowach pasażerów.... Siedziałam w pobliżu -  zdecydowanie za bardzo w pobliżu, tak na jeden skok. Nie wytrzymałam. Udałam się do kierowców.
 - Panowie, tam z tyłu tak śmierdzi, że nie idzie wytrzymać. KOT non stop SRA - rzekłam zbulwersowana . Musiało zabrzmieć bardzo wiarygodnie, bowiem jeden z nich udał się natychmiast do staruszki.
- Co pani wyprawia?! Ludzi mi się poduszą? Na następnym przystanku pani wysiada! My o północy jedziemy na granice! Taki smród! Nie wywietrzymy do rana!  Wiedziałem, że będą kłopoty kiedy panią wpuszczałem do środka! - kierowca wrzeszczał, kot wył i wił się, bo staruszeczka wciąż usiłowała go wepchnąć do  wora (po ziemniakach chyba).
Pozbierałam czym prędzej moje dzieciaki i klamoty i przesiadłam się do przodu,  tuż za kierowców...
Na kolejnym przystanku wiedźmowata pani wysiadła. Musiała. Przechodząc z ruszającym się miauczącym worem  obok mojego miejsca  - cisnęła w moją stronę przenikliwym spojrzeniem... 
Klątwa!

W drodze wiele może się zdarzyć.
Tylko czemu ja pakuję się zawsze w jakieś gówno?!

poniedziałek, 15 lutego 2010

Idę malować mój świat...

Przywlekłam do domu kartony do archiwizacji.
Melisę z pomarańczą. Czekoladę na gorąco.
Persen Forte. 
Zaczynam przekładać.
Z półek do pudła. Z głowy do dupy.
Nie będę płakać nad rozlanym  mlekiem.
Buty mi przemokły. Ale ja się cieszę.  Znak, że wiosna idzie.

No i... jak radziła Maja, będę NIEUWAŻNA.
Od zaraz.

niedziela, 14 lutego 2010

Wolny Ptak, Walenty i czosnek

Stoi na stacji lokomotywa... ciężka ogromna... i tak dalej... 
Po odstawieniu Pierworodnego na ferie wsiadłam więc do składu relacji Żywiec - Katowice i oto bajki ciąg dalszy...
W pierwszym wagonie siedział jegomość bez domu, bez pieniędzy, za to pod wpływem...  WOLNY PTAK o sobie mówił... z uśmiechem... i zajadał bułki, które otrzymał od pasażerów zapijając surowym jajkiem wprost ze skorupki...
W kolejnym ... do przedziału wgramolił się dziadek... z torbą przywiązaną do wózeczka, wielkim wiadrem (po śledziach chyba), wypchaną, porozdzieraną reklamówą... staranował mnie niemal swoimi klamotami "bo przejście musi być na korytarzu"... Zniosłam dzielnie bez słowa ten taran... usiadłam ciut dalej... i spoglądałam na niego..."która godzina?" zapytał, a po chwili wyjął z kieszeni kurtki zegarek elektroniczny z urwanym paskiem,  przytknął go do ucha "czter-nasta dzie-sięć" - odezwał się głos z głębi urządzonka... "Fju fju- pomyślałam -dziadek jakby niepozorny, a gadżecik niezły ma" - uśmiechnąwszy się pod nosem spojrzałam kątem oka na chłopaka po oknem...  jemu też uniosły się brwi i kąciki ust. "Pączka se zjem" poinformował nas znowu pan Walenty (nazwałam go tak z racji dzisiejszego wszechobecnego święta)...no i mnie zemdliło, bowiem Walenty wygrzebawszy z przepastnej torby dorodnego pączka z pudrową posypką , zaczął ciamkać i mlaskać na wszystkie strony wzdychając między kęsami "kurwa  jakie to dobre"... kuliłam uszy - bynajmniej nie przed przekleństwami. Odezwała się moja alergia na osoby głośno-jedzące...
Odetchnęłam z ulgą gdy pociąg ruszył, a Walenty zakończył konsumowanie...  chwilunię radość ma trwała, bowiem gość zanurkował tym razem  w brudnej reklamówie w barwach Biedronki... wyjął pustą butelkę Tatry... przyjrzał się pod światło... przytknął do ust -  wypił krople trzy. Z drugą postąpił tak samo... Byłam o krok od zwymiotowania, ... bo przeszło mi przez myśl.... "znalazłem te butelki" - bez obciachu odpowiedział na moje niewypowiedziane pytanie i .. przejechał językiem po złotych (cholera naprawdę były w takim kolorze - też znalezione?) zębach i ....beknął donośnie... Z obrzydzeniem zakryłam usta... a po chwili po przedziale rozszedł się zapach trawionej kiełbasy czosnkowej zalanej tudzież wywietrzałym piwem... "teraz Zabrze, za chwilę Gliwice" Walenty usiłował nawiązać konwersację  podciągając w kroku spodnie...
Wzięłam czym prędzej plecaczek, zarzuciłam na ramię torebkę  i usiłowałam się przedostać na korytarz... "pani zdąży jeszcze, panią przepuszczę" - "Tak wiem, ale wolę poczekać na korytarzu, by nie przegapić stacji.." i pięknym susem przeskoczyłam jego klamoty... Rzuciłam jeszcze w stronę reszty pasażerów "miłej podróży" puściłam oczko do chłopaka pod oknem..Zamknęłam za sobą drzwi..
A może to mój królewicz? Przebrany za żebraka... włączyło mi się myślenie...kiedy tak patrzyłam na migający za oknem cudnie zimowy krajobraz ....Zniosłabym to brudne ubranie, rozwalony rozporek, śmierdzące śledziami bety... ale chepania czosnkową kiełbasą? - Nigdy!

piątek, 12 lutego 2010

Czary mary

Dogonił mnie zły czas. Rozchwiana jestem emocjonalnie. Wszystko mnie wkurza i denerwuje.
W pracy zamiast porannej kawy serwuję sobie meliskę z podwójnej porcji. I nic. Pewnie musiałabym się w niej kąpać, by odniosła jakiś efekt.
Iwi jedzie na persenie. Działa.  Dziś cała w fioletach uśmiechy rozdawała na prawo i lewo.  Nawet szkła w jej okularach wyglądały na różowe, a włosy lila blask miały.
Odwiedzę więc aptekę. Fryzjera?
A potem sklep zoologiczny.
Kupię sobie  rybkę. Złotą.
I kulę.
Rozmówię się z Przyszłością.

środa, 10 lutego 2010

Tonący brzytwy się chwyta

Najwyższy czas wybrać się na zakupy.
.

wtorek, 9 lutego 2010

Marzenie

... wsiąść....


    i pojechać.....
                          prosto.....
                                           przed siebie....

poniedziałek, 8 lutego 2010

Nie ma takiej rzeczy, na którą nie pomoże kawałek czekolady

Wybrałyśmy się we trzy psiapsiółki.
Takie psiapsiółki od wspólnej biedy.
Ja bardzo bardzo smutna.
Na randkę w ciemno. Dwie samotne, jedna....hmmm...
Na dzień dobry, a raczej dobry wieczór,  utknęłyśmy w  korku długości kilku metrów przy bramce wpuszczająco-biletowej. Z jakiego powodu - nikt nie wiedział nikt nie wnikał. Każdy grzecznie stał. na swoim miejscu i tylko się dziwił.  Iwi trochę się stresowała, bowiem nie chcąc dać zarobić kroci kinowym bufecikom przemycała w torebce kolę i czipsy i batoniki.  
Wtargnęłyśmy na salę kinową już w trakcie reklam.
Iwi trafiła na miejsce tuż obok pani w  moherowym bereciku. "Po co one przyszły do kina!" zbulwersował się Berecik, bo fakt faktem, trochę plotkowałyśmy na tych reklamach.  Iwi, przezornie przygotowała sobie mówkę w razie gdyby miłośniczka moheru zamierzała oburzyć się na nas za to, że głośno się śmiejemy...
W końcu na komedii romantycznej śmiać się chyba można....
Ale nie... pani chichrała się również, tyle w innych miejscach...   szczególnie śmieszyły ją sceny erotyczne...
Lubię bajki z hepiendem. Obejrzałam więc film. Na kolana jednak nie rzuca.
Potem poszłyśmy na desperados. Powoli staje się tradycją, że topię smutki w złotym piwku. Żebym czasem jednak nie sięgała po niego zbyt często, Opatrzność czuwa...Na ból  psychiczny podobno niezłym lekarstwem jednak ból fizyczny, no wiec...  grzmotnęłam zwłokami (się mi obcasów wysokich zachciało) tuż przed wejściem do lokalu ,  które wskazał nam stały bywalec knajpki... niekoniecznie trzeźwy, ale przynajmniej uprzejmy.
Poblablałyśmy, poklachałyśmy, powzdychałyśmy, poopowiadałyśmy i po  trzech piwkach pobiegłyśmy na przystanek. Siku się nam chciało jak cholera. A do domu daleko. Hop za zwał śniegu. I bez obciachu.
W autobusie  Koleżanka spotkała kolegę. Znałam go. Z opowiadań. I nie wiem, czy to piwo sprawiło (bo gdy wytrzeźwieje człowiek inny gust ma inny smak?) , czy jak, ale wyglądał na wcale sympatycznego. Oni wysiedli wcześniej. Ja pojechałam dalej. W mniej więcej połowie drogi  pan kierowca zatrzymał się. Spojrzał na mnie wymownie,  a ja obejrzawszy się za siebie (uwielbiam siedzieć na pierwszych miejscach) zauważyłam żem tylko ja została... samiutka w limuzynie marki VOLVO... Nie, nie... nic z tych rzeczy... lubieżne spojrzenie to to nie było, raczej oznaczało "ty idiotko wysiadaj", a na głos dodał "nie umie pani czytać?!" Okazało się, że pan  do zajezdni tylko... a nie na moje osiedle...Przeprosiłam więc i pobiegłam na inny przystanek. Wyjęłam telefon komórkowy i zadzwoniłam.
Po taksówkę.
Dotarłam do domu.
Otwarłam puszkę z czekoladkami.
Włączyłam komputer.
"Teraz jest internet" *

* Holden Caulfield

niedziela, 7 lutego 2010

Liliowe szczęście

Grzebałam wczoraj sobie na moim twardym dysku (w laptopie oczywiście, bo mój osobisty się w piątek masakrycznie  zawiesił i póki co zresetować go nie idzie), przeglądałam zdjęcia, zapisane w najróżniejszych (niestety!) miejscach... trafiłam na ten oto liliowy kapelusz...  
Uśmiechnęłam się do niego, i odgrzebałam prędziutko na Gotowych   post  z czerwca 2008 roku...

 Kobieta:
Kiedy ma 5 lat: Ogląda się w lustrze i widzi Kopciuszka
Kiedy ma 10 lat: Ogląda się w lustrze i widzi księżniczkę
Kiedy ma 15 lat: Ogląda się w lustrze i widzi obrzydliwą siostrę przyrodnią kopciuszka: “Mamo, przecież tak nie mogę pójść do szkoły!”
Kiedy ma 20 lat: Ogląda się w lustrze i widzi się “za grubą, za chudą, za niską, za wysoką, włosy za bardzo kręcone albo za proste”, ale mimo wszystko wychodzi z domu.
Kiedy ma 30 lat: Ogląda się w lustrze i widzi się “za grubą, za chudą, za niską, za wysoką, włosy za bardzo kręcone albo za proste”, ale uważa, że teraz nie ma czasu, żeby się o to troszczyć i mimo wszystko wychodzi z domu.
Kiedy ma 40 lat: Ogląda się w lustrze i widzi się “za grubą, za chudą, za niską, za wysoką, włosy za bardzo kręcone albo za proste”, ale mówi, ze jest przynajmniej czysta i mimo wszystko wychodzi z domu.
Kiedy ma 50 lat: Ogląda się w lustrze i mówi: “Jestem sobą” i idzie wszędzie.
Kiedy ma 60 lat: Patrzy na siebie i wspomina wszystkich ludzi, którzy już nie mogą na siebie spoglądać w lustrze. Wychodzi z domu i zdobywa świat.
Kiedy ma 70 lat: Patrzy na siebie i widzi mądrość, radość i umiejętności. Wychodzi z domu i cieszy się życiem.
Kiedy ma 80 lat: Nie troszczy się o patrzenie w lustro. Po prostu zakłada liliowy kapelusz i wychodzi z domu, żeby czerpać radość i przyjemność ze świata.

Tak sobie myślę (zdarza się mi, zdarza), że chyba szkoda czekać do 80-tki!  
A więc moje drogie Panie (i Panowie - a co!):
Let's go!

piątek, 5 lutego 2010

Do trzech razy sztuka, choć siódmy ponoć jest szczęśliwy, a trzynasty wcale nie musi być pechowy, czyli ...



.... po ilu kostkach Ida się uśmiechnie...

                                                           cdn.

Łańcuszek

Mała Mi poprosiła mnie bym wpadła. Na szczęście do Niej. I odpowiedziała na parę pytań. No to odpowiadam.

1. Czy macie książkę, przez którą choć raz zapomniałyście o świecie? Np wysiąść na odpowiednim przystanku? 

Niech no pomyślę.
Kiedyś, gdy  na całej długości drogi do pracy korzystałam wyłącznie ze środków komunikacji miejskiej zdarzało mi się zaczytać i przegapić przystanek. Czas podróży był niejednokrotnie jedynym czasem, w którym mogłam  poczytać w spokoju... Błogie to były chwile... mogłam przenieść się z mojego świata pełnego bólu, zakrętów i niespodziewanych zwrotów akcji... tam, gdzie było normalnie...gdzie była  nadzieja...

2. Czy marzyliście kiedyś o napisaniu książki? Jeśli tak, to jaka by to była książka?
 
Nie pamiętam już czy miała to być książka... ale kiedyś z Moją Siostrą Cioteczną Od Strony Matki dostałyśmy weny i zaczęłyśmy pisać "Było sobie raz nieposłuszne gówno..." Utknęłyśmy w tym miejscu zanim jeszcze się dobrze akcja rozwinęła... dałam sobie wiec spokój z pisaniem powieści i opowiadań... przerzuciłam się na pamiętniki i zapiski... do szuflady.

3. Książka, która Was zawiodła? Nudą, pustką... czymkolwiek? 
Pewnie, że się trafiła. Zazwyczaj nie czytałam do końca... i nie zaśmiecam sobie pamięci ich tytułami...


Teraz wypadałoby mi wkręcić kolejne cztery osoby... ale mój łańcuszek będzie taki... bez wisiora...:-)

ps.

Doinformowałam się.

Skruszony Amator Narciarstwa nękany wyrzutami sumienia natychmiast się przyznał.
Dobrowolnie pojechał do szpitala.
Sprawę wytłumaczył.
Kobiecinę zrehabilitował.








  foto  Jola Lipka

środa, 3 lutego 2010

Bo sport to zdrowie!

Zegar wskazywał   godzinę 15.30,  gdy znalazłam się wczoraj na moim osiedlu.
I było jasno! Naprawdę jasno! Błękitne kawałkami niebo. I słońce... Genialnie... Aż się żyć zachciało!
Idzie wiosna! Idzie  lato..!
A jeśli lato to i sporty letnie.  Carvinki i snowboard do piwnicy, a na światło dzienne, rowery, rolki, płetwy..
Dla jednych radość, dla innych...
No właśnie...
Zagorzały  Amator Narciarstwa (nazwijmy go AN) zmartwiony tym, że od lipca do zimy całych długich  miesięcy sześć, a u niego w szafie od przedwczoraj nowiusieńki, odjazdowy, kupiony okazyjnie za grosze, kombinezon narciarski, postanowił intensywnie żyć, by w ten sposób skrócić czas OCZEKIWANIA...
Pewnego letniego popołudnia zaprosił wiec kolegów do siebie... na poddasze. Na karty. Na piwko. Kiedy tak rzucali kolejne fule, karety, parki..., piwka ubywało z lodówki.....a słońce schowało się za horyzontem...bohater nasz nie wytrzymał -  pękł. Pochwalił się koleżkom trzem jak cudny nabytek wisi mu w szafie i jak strasznie mu źle, bo tyyyle czasu jeszcze musi czekać,  by go wykorzystać...Towarzystwo rozpalone pasjonującą rozgrywką, procentami i gorącem bijącym od nagrzanego dachu zaproponowało, by nasz AN wskoczył czym prędzej w ciuszek....
-Ty przecież to po schodach możesz zjechać.! - propozycja choć na pierwszy rzut oka absurdalna wywołująca salwy śmiechu,  okazała się być (po jeszcze jednym piwku) całkiem całkiem do wykonania realną. Nie zwlekając już ani chwili, zachęcany gromkim "dawaj" zniknął  AN na chwilkę w szafie , by po chwili pokazać się w całej krasie.
 - Fju, Fju.... Rasowy narciarz z ciebie...
A tenże gorąco dopingowany przez żądne zabawy  towarzystwo,  wyszedł na korytarz, przypiął narty, .. i. sru!... zjechał......wprost do mieszkania sąsiadki, która słysząc rumor na górze, uchyliła  na moment drzwi  i wyjrzała na klatkę... Narciarz z rozpędem przewrócił kobiecinę, sam przy upadku nie doznając kontuzji.  Pozbierał się prędziutko i czmychnął.
Następnego dnia skacowany fizycznie i moralnie udał się do sąsiadki celem jej przeproszenia... i wytłumaczenia się, bo mimo wszystko... głupio wyszło...
A jeszcze głupiej poczuł się, gdy otworzył mu drzwi jakiś obcy pan i powiedział:
- Zabrali ją do szpitala. Psychiatrycznego! Panie! Środek lata! A ona wciąż to samo:  że potrącił,   że narciarz, że  na schodach, że w kombinezonie...

(Iwi opowiedziała. Ida zapisała.)

wtorek, 2 lutego 2010

Jak dobrze mieć sąsiada



Poczytałam dziś skoro świt u  Madame o jej psie, sąsiadce i czystych schodach...
I  mi się tak przypomniało.



Mieszkam na siódmym. Z windą. Bez upeesu.
A że prądu czasem brak...
...
Targałam więc lat temu trzynaście wózek typu kolubryna (wielki, ciężki, z grubych metalowych rurek, bo przecież modne ) z wrzeszczącym (bo głodnym) Pierworodnym  i konkretnymi zakupami (spacer spacerem, przyjemność przyjemnością, jeść, prać jednak trza).
Na czwartym  sąsiadka nawijała zawzięcie ze swymi koleżkami.
Nogi i  ręce słabły mi ze schodka na schodek. W końcu powiedziały stanowcze dość. Postawiłam więc w miarę ostrożnie, limuzynę na cztery koła.
- Dzień dobry! zawowłałam  radoścnie widząc gawędzącą POMOC.
  Towarzystwo spojrzało  na mnie, na wózek... znowu na mnie (uroczo pewnie nie wyglądałam, spocona, potargana z wywiniętym w esafloresa kręgosłupem )
- Oho ho!... Ciężko?
- Noo... trochę tak...
- Na które piętro?
- Na siódme.
- Uuuuu.... No to tylko współczuć.
I towrzystwo wróciło ochoczo do przerwanej, było nie było przeze mnie, rozmowy.
Zdębiałam. Otwarłam oczy szerzej niż kiedykolwiek umiałam.
Docisnęłam dolną szczękę do górnej.
Wycedziłam pod nosem zrezygnowane "do widzenia", zarzuciłam wózek na biodro i  osłupiona podreptałam dalej.
Pierwsze kroki w  WIELKIM MIEŚCIE.

poniedziałek, 1 lutego 2010

Nad brzegiem błękitnej rzeczki...











Przepalone żarówki.
Trzy.
Cichy gwar.
Okrągły stolik.
Bordowy obrus.
Puste krzesła.
Herbata.
Ja.
I jeszcze.
Różany rogalik.