Obudził mnie dziś masakryczny ból głowy.
Wystałam się raniutko w sklepie spożywczym.
Wystałam się, bo rogalików maślanych nie udało mi się kupić.
Staruszeczka (cierpiąca pewnie na bezsenność) przyszła na zakupy z karteczką. Smakowita. Dwie bułeczki. Dwa małe kefiry. Mały jogurt. Nie, nie naturalny. Truskawkowy. (pani sprzedawczyni - równie staruteńka przeszukała pół chłodniczej lady). Poziomkowy ostatecznie.
Przebierałam nogami, a gdy kupująca staruszka zaczęła się jeszcze rozglądać po sklepie i wzięła oddech, by kolejny produkt pewnie wymienić - nie wytrzymałam... zwróciłam się do młodziutkiej pani ekspedientki wykładającej towar z grzecznym (naprawdę) pytaniem, czy mogłaby mnie obsłużyć...
Stara ekspedientka tak spojrzała na młodą i potem warknęła do mnie: "Nie ma takiego kupowania! ciasto też musi zostać wyłożone!"
'DZIĘKUJĘ PIĘKNIE ZA MIŁĄ OBSŁUGĘ!" odpowiedziałam głośno po czym odwróciłam się pięknie przez lewe ramię (było się tą harcerką, a co!) i pobiegłam na przystanek...
Autobus zdążył pojechać.
Pomyślałam zatem (o tyle, o ile na myślenie pozwalały mi moje pękające z bólu szare komórki), że może kilometrowy spacer na kolejny przystanek pozwoli mi trochę ochłonąć...
Deszcz zaczął padać. A we mnie z każdym krokiem wzbierała złość na staruszki.
Wszystkie.
Te, które na pocztę przychodzą dokładnie o 16-stej, kiedy to lud pracy wraca z pracy...
Te, które koniecznie o 6.30 muszą robić w tygodniu roboczym wielkie zakupy, jakby później miał na półkach zostać sam ocet...
I te, które sfrustrowane chcąc okazać hierarchię w spożywczaku i dobitnie pokazują i współpracownicom i klientkom (czyli mnie) kto tu rządzi...
Wrrrr...
Jeśli taka będę za "dziesiąt" lat - pamiętajcie - odstrzelić natychmiast! (ewentualnie skutecznie odizolować!)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz