czwartek, 7 stycznia 2010

Niańka

Dzieci lubiłam odkąd pamiętam. Wyniańczyłam pół mojego podwórka w moim rodzinnym miasteczku. I to było wtedy takie naturalne i takie normalne. Szłam do kobiety, (najczęściej kolegowałam się z jej starszym dzieckiem) z sąsiedniego bloku - pukałam pytałam czy mogę wziąc na spacer jej maleństwo.  No i zazwyczaj młoda mama z uśmiechem na ustach wyrażała zgodę. Ona miała święty spokój choć na godzinę a ja? Ja PRAWDZIWE DZIECKO W PRAWDZIWYM wózku. Nie tam  jakaś plastikowa (nawet zamykająca oczy w pozycji leżącej) lalka odziana w wydziergane przeze mnie sukienki. To było coś. To coś się ruszało. Śmiało. Płakało. Gaworzyło. COŚ.
I pamiętam też  gdy pierwszy raz dostałam zapłatę za to niańczenie. Jakże ciężko było mi... zjeść te czekoladki. A dokładniej galaretkę w czekoladzie. Wydzielałam sobie po jednej sztuce na dzień. By na dłużej starczyło.
Dziś nie wyobrażam sobie, by którejś z koleżanek Daw przyszło w ogóle do głowy zaopiekowanie się cudzym dzieckiem...., no i oczywiście nie wyobrażam sobie, że ja mogłabym jakiejś małolacie powierzyć urodzonego w strasznych bólach, oseska.
Na szczęście mój osesek już sam się zabiera na spacer.

2 komentarze:

  1. Iga ja też wychowałam pół osiedla a teraz też bym dziecka nikomu nie dała .Myśle jednak, że nam poprostu ta posłuszność dobroć i odpowiedzialność z oczu patrzyła .I dlatego nam mamuśki tak szybko ufały .Nie pamiętam bowiem żeby inne moje koleżanki woziły dzieci.Chociaż raz przyznam się szczerze dzieciak z wózka mi wypadł.Oczywiście więcej go już nie woziłam .Jednak teraz ma już swoje dziecko a rozwalony nosek zagoił się bez śladu

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie na darmo mówią, ze do wesela się zagoi.:-)

    OdpowiedzUsuń