Matko kochana!
Lubię deszcz. Lubię burze. Ale tego, co wczoraj się działo pod "lubię" nie podciągnę. Nie ma szans.
Ulewa masakryczna. Błyskawice. Grzmoty. Przeraźliwa wichura.
"Dobrze, że nie mamy samochodu" powiedział Daw. "Nie musimy się martwić, czy jakieś drzewo go nie zgniecie". Fakt. Ostatnio sporo takich wypadków mieliśmy na osiedlu.
Ale dlaczego zakłada, że gdybyśmy mieli samochód to nie mielibyśmy garażu?
Wczoraj naprawdę się bałam.
Wyłączyłam z prądu wszystko co było możliwe (choć zazwyczaj tego nie robię).
I czekałam kiedy zacznie mi kapać do środka z parapetu (jerzyki kochane).
Doczekałam się.
Kapało mi na nos. Widziałam, jak farba z sufitu wzdłuż pęknięć rozszerza się i wielkie krople wydobywają się szczeliną na zewnątrz. Szybko zerwałam się , chciałam ubrać i biec do sąsiada, który ma klucze od sąsiada, który mieszka nade mną, bo sąsiad co mieszka nade mną mieszka w Bielsku..
Nie mogłam znaleźć szlafroka.
Latałam po piętrach jak w jakimś amoku.
Znowu zalewa mi mieszkanie!.
Już widziałam panią ze spółdzielni, która kolejny raz spisuje protokół szkody, i która w ubiegłym roku zapewniała mnie, że więcej taka sytuacja nie będzie miała miejsca...
Tit, tit, tit...
Alarm w komórce zadzwonił.
Spojrzałam na sufit.
Ulga. Sucho.
Mam tylko nadzieję, że nie był to proroczy sen.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz